01.10.2044 r.
Nasz
kraj upadł. Bronią się tylko nieliczne miasta, próbujące zachować suwerenność. Gotham, ostatni trzymający się
bastion w odległości setek kilometrów. Sygnał nadawany z Nowego Yorku umilkł
dobrych kilka tygodni temu. A tu, została nas garstka. Armia zniszczona, za
broń chwytają młodzi. Tacy jak ja, jak moi przyjaciele.
Na
miasto wciąż zrzucane są bomby, dlatego chcąc chronić resztkę ocalałych kryjemy
się w podziemiach, starych domach, szpitalu. Niegdyś pięknie oświetlone ulice
średniowiecznego miasta, teraz zawalone są gruzem, pośród którego ukrywają się
snajperzy. Wielu poległo. Mój ojciec, bracia, koledzy, koleżanki. Walczyli o
wolność, której nie mieli już szansy zasmakować. Oddział dowodzony przeze mnie,
liczył dwudziestu pięciu zdolnych do walki mężczyzn oraz trzydzieścioro:
kobiet, starszych i dzieci.
Miałem
na sobie wojskową kurtkę, podobne spodnie, ciężkie, czarne buty, a przez ramię
przewieszony karabin. Każdy z partyzantów wyglądał podobnie co ja. Niemal tak
samo jak najeźdźca, jednak odróżniała nas jedna rzecz. Biało- czerwona
przepaska okalająca prawe przedramię. Wolność i Krew. Niektórzy nosili ją na
hełmach, jednak ja nigdy nie nosiłem hełmu. Mówili, ”Kiedyś cię przez to
zabiją”, ale świadomość, że może on uratować życie jakiemuś cywilowi dodawała
mi odwagi.
Dziś na
nasz nocleg wybrałem szpitalną piwnicę. Medykamenty dawno zniknęły, ale została
woda, trochę jedzenia. Wystarczyło, by przetrwać do rana.
Szedłem
środkiem pomieszczenia rozglądając się dookoła. Panowała względna cisza, choć
nikt jeszcze nie spał. Wojskowi, których nie wyznaczyłem do pilnowania okolicy,
zasiedli wokół niewielkiego ogniska śmiejąc się sztucznie. Chcieli zabić
strach, myśli o nadchodzącym końcu. Podobnych ognisk paliło się kilka, przy
każdym dostrzegałem przerażone twarze. Zatrzymałem się pod filarem, gdzie stał może
dziesięcioletni chłopiec, ubrany w za duży wojskowy mundur ze strzelbą w ręku i
opadającym mu na oczy hełmem. Zasalutował, gdy tylko mnie dostrzegł.
-Spocznij
żołnierzu. –odpowiedziałem dostojnie, a mój ciężki głos odbił się od brudnych
ścian. Jego dłoń opadła na karabin. Ukucnąłem, żeby móc spojrzeć malcowi w
oczy. –Jak masz na imię?
-Dawid,
panie sierżancie! – Palcem odchyliłem czubek kasku, znów zasłaniającego jego
twarz. Uśmiechnąłem się do niego. Widziałem jak próbuje się powstrzymać,
zachować wojskowe wyrachowanie, ale uległ i odwzajemnił mój uśmiech.
-Pilnujesz
tutaj porządku? – Kiwnął głową rozbawiony. –To bardzo dobrze. Potrzebujemy
odważnych ludzi takich jak ty. Dziękuję ci za oddanie. – Na jego zabrudzonej,
oświetlonej jedynie nikłym blaskiem ognia twarzy, dostrzegłem dumę. –Mam coś
dla ciebie, ale będziesz musiał zachować to w tajemnicy. – Nagle spoważniał.
Wsunąłem dłoń do kieszeni, pomiędzy dźwięczącymi nabojami nalazłem małe
zawiniątko. Wyciągnąłem w jego stronę otwartą dłoń. Kiedy zobaczył cukierka
niemal podskoczył z radości. Przystawiłem palec wskazujący do ust, jakby
przypominając mu o sekrecie. Kiwnął głową, a ja ruszyłem dalej. Kolejne
miejsce, przy którym stanąłem był stolik umieszczony w kącie pomieszczenia.
Siedział przy nim czarnoskóry mężczyzna. Victor Stone. Znałem go zanim
rozpętało się to piekło. Byliśmy dobrymi kumplami. Częste wypady na piwo,
imprezy, zaklepywanie dziewczyn, a czasem nawet bójki.
-Dasz
radę coś z tego sklecić? – Wskazałem głową kupę starych urządzeń elektrycznych.
Obrzucił mnie gniewnym wzrokiem.
-Czy ja
ci wyglądam na Boga? Byłem tylko informatykiem w sklepie, nie konstruktorem. –
Westchnął ciężko, wracając do pracy, którą mu przerwałem. Patrzyłem jak jego palce pracują w świetle
jednej z niewielu już latarek. Nagle przerwał, po raz kolejny wyjmując
urządzenie z ust i patrząc mi w oczy.
-Jeśli
masz zamiar tu tak stać Dick, to lepiej idź sprawdź jak się trzyma Rae. Ona ma
teraz urwanie głowy. – Klepnąłem go w ramię i zrobiłem tak, jak mi polecił.
Rachel Roth. Dwudziestoletnia studentka medycyny, uwielbiająca ciężką muzykę,
wierząca w czakry. Ja i Vic poznaliśmy ją w szpitalu, gdy pracowała jako pomoc
pielęgniarki, po jednej z naszych ostrzejszych wymian opinii. Znalazłem ją
krzątającą się wokół jęczącego mężczyzny z oderwaną nogą, była sanitariuszką, prawie
ostatnią.
-Proszę
być spokojnym. Zrobiłam co mogłam. –szeptała. Chwyciłem ją za przedramię, a ona
drgnęła jakby wyrwana transu. Spojrzała
na mnie wielkimi, granatowymi oczyma. Twarz miała pokrytą potem i brudną krwią
pacjentów.
-Chodź,
przyda ci się odpoczynek. – Pociągnąłem ją w stronę wojskowego ogniska. Usiadła
niepewnie przyciągając spojrzenia mężczyzn dookoła, a ja przyniosłem zwilżoną
szmatkę. Nie protestowała kiedy delikatnie ocierałem jej blade policzki,
podrapane czoło, nos , usta. Byliśmy przyjaciółmi od lat i będziemy nimi, aż do
końca. Żaden z chłopaków dookoła nie ważył się nawet nas obserwować, a co
dopiero gwizdnąć, czy skomentować, jak to działo się przy podobnych sytuacjach
z innymi w roli zakochanych. Nie chodziło nawet o to, że byłem dowódcą. Moja
ukochana była w innym oddziale. Na wschodzie miasta, które upadło niemal
natychmiast. Od dwóch tygodni nie było wieści i raczej nie zapowiadało się na
ich nadejście. Gdy skończyłem objąłem Rae ramieniem, a ona z dziękującym
uśmiechem wygodniej ułożyła się na moim torsie zamykając oczy. Położyłem
policzek na jej ciemnowłosej głowie, czując nagłą senność.
Na wstępie chciałam przywitać się na nowym blogu!
Mam nadzieję, że wam się podoba.
Czekam na komentarze i zamówienia!
Do napisania tego opowiadania natchnął mnie film "Miasto 44"
Chwała powstańcom!