czwartek, 12 marca 2015

Moje szczęście było tuż obok

Zamówienie dla: Bestialski Ja. Mam nadzieję, że będzie się podobać.
 Czekam na dalsze zamówienia!!!!!




Byliśmy w środku walki – długiej i zaciętej. Slade znów próbował nas zgładzić, jednak tym razem wyjątkowo dobrze się do tego przygotował. Wisiałam w powietrzu wciąż ostrzeliwując nadlatujące roboty. Ziemie pode mną zasłały zniszczone maszyny, a gdzieś wśród nich byli moi przyjaciel, a właściwie już rodzina. Przez zaledwie chwilę omiatałam otoczenie w ich poszukiwaniu. Wtedy kątem oka dostrzegłam odpalony laser. Nie miałam szans go uniknąć, lecz przed samym zetknięciem, coś pociągnęło mnie w bok. Oboje upadliśmy na ziemię, po czym przekozłowaliśmy parę metrów. Gdy nasze poplątane ciała w końcu stanęły w miejscu zupełnie obolała podniosłam głowę. To był Bestia. Nieruchomo leżał tuż obok. Chciałam się podnieść, dotknąć go, ale rany i znaczny ubytek krwi zrobiły swoje. Wyciągnięta ręka opadła koło jego. Tak długo nie byłam pewna swoich uczuć. Wmawiałam sobie, że jest przyjacielem, drużynowym kolegą. Jednakże teraz, w obliczu śmierci, wyznałam prawdę, sama przed sobą. Kocham go. Jeszcze raz spróbowałam dotknąć wiotkich palców, ale tym razem kolory zaczęły blaknąć, aż pozostawiły za sobą jedynie pustą czerń.

Nie obudził mnie typowy odgłos maszyny mierzącej tętno, lecz nieznośne chrapanie. Przełamując wszelkie trudy otworzyłam oczy. Promienie porannego słońca przyjemnie oświetlały beżowe ściany Sali szpitalnej. Na kanapie pod oknem leżał lider ze standardowo otwartymi ustami i wydobywającym się z nich nieprzyjemnym dźwiękiem. Moja regeneracja przebiegała błyskawicznie, więc już teraz mogłam usiąść oraz prawdopodobnie nawet walczyć. Zerknęłam na drugą stronę pokoju. Tytani ustawili tu łóżko, a na nim zaintubowanego Bestię. Musiał oberwać gorzej, niż ja. Żołądek ścisnął się w ciężki węzeł. Usiadłam na krawędzi jego posłania, po czym delikatnie ucałowałam go w policzek. Zostałam w takiej pozycji przez moment rozkoszując się męskim zapachem, który roztaczał.
-Błagam, obudź się. –szepnęłam mu do ucha, jednak nie zareagował. Ciszę przerwało kolejne głośne chrapnięcie Robina. Tym razem usiadłam na skrawku kanapy, licząc ile wacików higienicznych jestem w stanie włożyć mu do buzi zanim się obudzi. Sześć. Skoczył na równe nogi przyjmując jednocześnie pozycję bojową. Nie dość, że pracoholik, to jeszcze wszędzie widzi zagrożenie. 
-Ile razy jeszcze mi to zrobisz, ruda żmijo? –zapytał bardziej rozbawiony, niźli zdenerwowany.
-Tyle, ile będziesz zasypiał z otwartymi ustami. – Uśmiechnął się szerzej, obejmując mnie ramionami.
-Dobrze, że nic ci nie jest. – Czułam w tym uścisku coś więcej, niż tylko przyjaźń i troskę, jednak nie potrafiłam tego odwzajemnić. Moje myśli błądziły jedynie, przy leżącym obok chłopaku. –Wiesz, gdy byłaś nieprzytomna –zaczął smutnym tonem, wciąż mnie trzymając. –dużo myślałem. I postanowiłem ci coś powiedzieć, na wypadek, gdybym nie miał już okazji. – Jego ciepły oddech muskał koniuszek ucha wywołując gęsią skórkę. –Kocham cię. – Odsunęłam go delikatnie wbijając wzrok w ziemię.
-Przepraszam Robin.
-Oczywiście. –przerwał mi natychmiastowo zupełnie zmieszany. –To było super głupie. Wybacz. Powinienem zachować to dla siebie. – Udawał rozbawionego, ale po tyloletniej przyjaźni wiedziałam, iż złamałam mu serce.
-Jaki jest stan zdrowia Bestii? – Nawet nie wyobrażałam sobie, jak bardzo może brakować mi jego głupich żartów, śmiechu, wszystkiego.
-Nie najlepszy, ale stabilny. Powinien wyjść z tego za kilka dni. Natomiast ty powinnaś odpocząć. – Pomógł mi wgramolić się na łóżko. –Przyniosę coś do jedzenia.
Nawet, kiedy mój stan wrócił do normalności stanowczo odmówiłam opuszczenia szpitalnego pokoju. Całymi godzinami leżałam na swoim łóżku patrząc na bladą twarz Bestii. Był taki przystojny, nawet obdrapany i zabandażowany. Nadciągała noc. Cienie stawały się coraz dłuższe, pokój przybierał pomarańczowych barw. Leżałam na boku wodząc oczami za jego miarowo podnoszącą się i opadającą piersią.
-Słodkich snów piękna. – Podniosłam zmęczone oczy, najpierw natrafiając na lekki uśmiech, a potem duże zielone oczy.
-Gar obudziłeś się. – Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak głupio gadam. Niemal natychmiastowo usiadłam na krawędzi jego łóżka. –Jak się czujesz?
-Jesteś tu, więc całkiem dobrze. – Poczułam gorzki smak łez w gardle, pomieszany z cholerną ulgą. –Hej… - Jego roześmiana twarz nagle przybrała zmartwiony wyraz. –Dlaczego płaczesz kwiatuszku? – Kciukiem otarł kropelki, których istnienia nawet nie byłam świadoma.
-Po prostu pomyślałam, co by było, gdyby cię zabrakło. – Uśmiechnął się szeroko.
-Świat kręciłby się dalej, ale teraz jestem i to jest ważne, nie?
-Tak, tak. – Potrząsnęłam głową wyrzucając z niej ostatnie smutne myśli. W końcu mogłam być szczęśliwa, z mężczyzną, którego chcę, pod warunkiem, że on również chce mnie. Jakby w odpowiedzi na wszystkie wątpliwości pociągnął mnie do siebie. Mimowolnie położyłam głowę na jego klatce piersiowej.
-Tak długo na to czekałem. – szepnął całując mnie w skroń.

Szliśmy przez park. Ja w swojej zwiewnej, błękitnej sukience, on w jasnym podkoszulku i szortach.
-Jak długo będziesz się do mnie nie odzywać? –jęknął znudzony.
-Dopóki nie dasz mi spróbować. – Spojrzał na loda w swojej dłoni.
-Ale to mój ulubiony smak, a ty masz swojego.
-Chcę tylko spróbować. – Westchnął ciężko i podsunął mi go pod usta, jednak kiedy już miałam go zasmakować, zimna, lepka maź zapaćkała mi cały czubek nosa. –Hej! To było wredne! – Gar tylko zaśmiał się widząc moją oburzoną minę. Czasem dostawałam przez niego szewskiej pasji.

Była cała czerwona, a zarazem taka urocza. Zagrodziłem jej drogę i pocałowałem w zabrudzony czekoladowym lodem nosek.
-Teraz smakuje nawet lepiej. – Objąłem kobiece ciało ramionami, kątem oka dostrzegając najpiękniejszy na świecie uśmiech. Przyciągnąłem ją mocniej do siebie. Musiałem nieźle się schylić, aby mieć usta na wysokości ust Kori. Za każdym razem, kiedy się całowaliśmy czułem ten przyjemny dreszcz. Byliśmy razem już kilka lat. W kieszeni zalegał mi pierścionek, ale jakoś nie miałem odwagi. Sama myśl o tym paraliżowała mi mięśnie, nie pozwalała umysłowi ułożyć, żadnego logicznego zdania.
-Skarbie? – Opuściłem wzrok, żeby spojrzeć w jej zaciekawione, ale jednocześnie trochę zmartwione oczy. –Wszystko w porządku? – Kiwnąłem radośnie głową wsuwając dłonie do kieszeni. Zacząłem obracać małym pudełeczkiem między palcami. Ile czasu jeszcze mi to zajmie? –Uważaj! – Pociągnęła mnie mocno za rękę ratując, przed wpadnięciem pod koła roweru. –Ale te dzieciaki teraz nieostrożne. – Zsunęła swoją dłoń po moim ramieniu chcąc spleść nasze palce razem, jednak coś jej przeszkodziło. Spojrzała na mnie zdziwiona. –Co to?
-No, bo ten ja… - Czułem jak gorące powietrze rozpiera mi płuca, a krew uderza do policzków. Chyba ta chwila nastąpi znacznie szybciej, niż się spodziewałem. Pokazałem jej zamszowy sześciościan. –Wie, bo my już… I ja, no… - Patrząc w jej wielkie, zielone oczy zupełnie zgubiłem wątek. Natomiast ona zwyczajnie zachichotała radośnie.
-Tak.
-Tak? – Zarzuciła mi ręce na szyje i pociągnęła do swoich ust.
-Zdecydowanie tak. 


piątek, 6 marca 2015

1.02 This is war



02.10.2044
Ze snu wyrwał mnie przerażający huk. Skoczyłem na równe nogi zrzucając z siebie Rachel. Bomby, znów zrzucają bomby.
-Wszyscy wstawać! –krzyknąłem na całe gardło. –Ruszać się! – Ludzie zaczęli panicznie zbierać swoje rzeczy. Kolejny pocisk grzmotnął niebezpiecznie blisko naszej kryjówki. –Speedy, Flash –zwróciłem się pseudonimami do dwóch najbliżej stojących chłopaków. –prowadźcie ich na południe do ratusza. Szybciej! Szybciej! – Teraz wszystko wokół pogrążyło się w chaosie. Widziałem Rae niosącą na rękach płaczącego chłopca oraz Vic’a z torbą pełną najpotrzebniejszych rzeczy. Wtedy rozległy się strzały z cekaemów. Tłum gniewnie cofnął się z powrotem do pomieszczenia. Wokół rozległy się przerażone piski, odgłos modlitwy. Tuż za wyjściem ujrzałem ciała moich przyjaciół w mundurach. Dwudziestoletni Roy Harper. Siedemnastoletni Wally West. –Zamknąć drzwi! Zamknąć Drzwi! – Rozkaz został niezwłocznie wykonany. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli teraz na mnie. Byliśmy otoczeni. Nie było czasu nawet na myślenie. –Kanałami. Victor poprowadź ich kanałami pod centrum handlowe. Zaczekajcie na nas tam. –zwróciłem się do przyjaciela, który tylko kiwnął głową. –Armia, - Tak nazywałem moich dwudziestu pięciu wojskowych, a teraz zaledwie dziewiętnastu, zakładając, że zwiadowcy również nie żyją. –jedynki na pierwsze piętro, dwójki do okien. – Byli podzieleni, dzięki czemu zawsze panował porządek. Zanim jeszcze zdążyli wykonać rozkazy ilość strzałów dwukrotnie wzrosła, jakby przybyła odsiecz. Moi cywile jeden po drugim znikali w studzience opuszczani przez Victora. Chwyciłem za karabin i pobiegłem na parter, gdzie reszta ostrzeliwała przeciwnika. Pośród kałuży ciał stało już tylko kilku mężczyzn. Wycelowałem w jednego, jednak zanim zdążyłem oddać strzał padł na ziemię z przebitą na wylot czaszką. Spojrzałem na zniszczoną kamienicę, znajdującą się jakieś trzysta metrów dalej. W jednym z okiem błyszczał karabin snajperski ASG. Wrogowie zostali rozstrzelani co do jednego, ale do naszych uszu dotarł stłumiony grzmot z pod ziemi, któremu zawtórowały krzyki. –Tornado, sprawdź co się tam dzieje. – Wysoki, łysy chłopak kiwnął głową i rzucił się w dół po schodach. Na placu przed nami panowała groźna cisza, jednak przerwały ją radosne okrzyki. Rozpoznałem kogoś. Z gruzów po starej przychodni, naprzeciwko nas wyłonił się Oliver Queen. Blondwłosy komendant policji, przyjaciel mojego ojca. Już wyszedłem mu na przeciw, widziałem jego serdeczny uśmiech, gdy za przedramię złapał mnie Tornado.
-Miny. –wysapał. –Miny w kanałach.
-Sukinsyny. – Odwróciłem się i pobiegłem w stronę piwnic, a Queen zaraz za mną.
-Dobrze cię widzieć, synu. – Klepnął mnie w ramię, gdy byliśmy na schodach.
-Pana również, komendancie. - Ludzie wewnątrz byli zdezorientowani, wielu z nich odniosło obrażenia. Dopadłem Vic’a zamykającego właz. -Ilu? – Spojrzał mi w oczy ze smutkiem. Jego jasna koszulka byłą teraz cała umorusana śmierdzącym szambem.
-Sześciu zabitych, w tym Przewodnik. (osoba z naszego oddziału znająca to miasto jak własną kieszeń.) Pięciu rannych. – Z moich ust dobyło się soczyste przekleństwo. W przeciągu zaledwie kilkunastu minut straciłem prawie jedną trzecią oddziału.
-Zabierzcie resztę na zewnątrz. Moi was poprowadzą. – Kiwnąłem na kilku strzelców, którzy akurat zeszli z góry. Przestraszony tłum ociężale za nimi podążył. Osoby ocalałe wyciągnięte z pod ziemi były ledwo żywe, podtrzymywane przez innych powłóczyły nogami.
-Gdzie stacjonuje wasza jednostka? – Zwróciłem się do mężczyzny stojącego ze mną ramię w ramię.
-Na zachodzie, w klasztorze Benedyktynów. Mamy dostęp do rzeki, zaopatrzenie, leki. – Ruszyliśmy za ostatnimi osobami.
-Ilu was tam jest? – Oliver spochmurniał nieco.
-Trzydzieści osób. Wbrew pozorom, średniowieczna budowla nie jest najlepsza w czasach dwudziestopierwszowiecznej wojny. A co u twojego ojca?–szybko zmienił temat.
-Bruce nie żyje. Zginął przy oblężeniu poczty. - Gdy wychodziliśmy na powierzchnię zapanowała niezręczna cisza. Poranne słońce dopiero, co zaczęło oświetlać zniszczone doszczętnie miasto. Na ulicach leżeli ludzie, z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami, albo zamkniętymi powiekami. Każdy starał się odwracać wzrok, patrzeć przed siebie. Spojrzałem w okno, gdzie wciąż srebrzyła się lufa karabinu. –Niezła snajperka. – Zaśmiał się przez nos.
-Gdybym był w twoim wieku, to bym się z nią ożenił. – Spojrzałem na niego zdziwiony, jednak wtedy tuż obok naszych głów przeleciało kilka kul. Natychmiast usłyszeliśmy jeden, celny strzał, a napastnik padł na ziemię martwy. –Ruszać się do cholery! –ryknął blondyn łapiąc rannego pod ramię i przyspieszając tempo korowodu. Złapałem karabin z pełnym magazynkiem należący do poległego wroga odwracając się w stronę nadciągającej mu odsieczy. Strzeliłem kilkukrotnie do pierwszych żołnierzy, po czym zrównałem krok z Oliverem.
-Co ze snajperem? – Teraz ludzie już niemal biegli. Czekało nas przejście zaledwie kilku przecznic, jednak strach smagał nas niczym bat.
-Poradzi sobie. Póki starczy jej amunicji. – Gdzieś za plecami usłyszałem wystrzał, a zaledwie po sekundzie poczułem odrzut i piekący ból w lewym ramieniu. Upadłem na twarz zupełnie zdezorientowany. Później pamiętam tylko wystrzały, to, że ktoś mnie szarpał, coś krzyczał. Starałem się iść, chociaż nie wiem gdzie, ani po co. Położyli mnie na stole, słabo oświetlonym pomieszczeniu z sufitem zlewającym się z kolorem nieba. Jak przez mgłę widziałem twarz Rachel, zakrwawione szmaty, zdjęli ze mnie kurtkę i bluzkę, a wszystko zalewał ten niemiłosierny ból. Nie chciałem leżeć musiałem walczyć, bronić moich bliskich. Siłą mnie przytrzymywali. Wtedy Rae objęła mnie swoimi ramionami. Pozwoliła zejść ze stołu, ale późnej razem ze mną położyła się na stojącym pod ścianą materacu.
Nie wiem ile minęło czasu kiedy spałem. Po otworzeniu oczu zobaczyłem śpiącą na moim ramieniu przyjaciółkę. Wyglądała na wycieńczoną. Wysunąłem się z pod jej objęć i stanąłem na nogi. Wieczernik, w którym ulokowano cywili wydawał się ogromny, wypełniony ciężką ciszą, z cieniami tańczącymi na ścianach. Paliło się zaledwie kilka świec rozpraszających mrok. Ludzie spali na materacach przyniesionych najprawdopodobniej z cel mnichów. Dopiero teraz zauważyłem bandaż okalający całe lewe ramię oraz klatkę piersiową. Podszedłem do pierwszego lepszego wartownika pytając o miejsce przebywania Olivera. Z syknięciem zarzuciłem wojskową kurtkę na nagie ramiona i ruszyłem w wyznaczonym kierunku. Zanim zdążyłem zapukać ze środka dało się usłyszeć wściekły krzyk.
-Jak to jeszcze nie wróciła? Nie ma jej od rana! – Ciężkie wojskowe buty zadudniły o posadzkę.
-Poruczniku, co jeśli…
-Milcz. –warknął Queen. –Nie ma żadnego „jeśli”. –Wartownik wbiegł na korytarz ze schodów prowadzących na mury. Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem i bez pukania wparował do pokoju.
-Melduję powrót snajperki. –krzyknął dziarsko.
-Dawaj ją tu! – Chłopak zasalutował i pobiegł z powrotem wybiegł na korytarz. –O, Robin. –użył mojego pseudonimu zdziwiony Oli. –Widzę, że wstałeś. Wejdź proszę. – Spojrzał tylko na wojskowego stojącego obok, a on kiwnął głową i wyszedł. –Jak się czujesz? –zagadnął rozbawiony wskazując mi fotel pod drzwiami. –Rano myśleliśmy, że już po tobie. – Odpowiedziałem mu uśmiechem siadając.
-Chciałem zapytać o kilka rzeczy. – Spojrzał na zegarek, jakby w nerwowym tiku.
-Wiesz, co? Muszę tylko opieprzyć jedną osobę i jestem do twoich usług. Siedź sobie spokojnie i nie zwracaj na to uwagi. – Zmieszany kiwnąłem głową. Jak na zawołanie drzwi  ponownie się otworzyły. Weszła przez nie średniego wzrostu osoba z obszernym plecakiem wyładowanym po brzegi, karabinem, który widziałem rano, poprzebijanym kulami hełmie oraz całym umundurowaniu. Stanęła przodem do swojego dowódcy, tyłem do mnie. Chyba nawet nieświadoma, że jestem w pomieszczeniu. Rzuciła mu pod nogi plecak jakby od niechcenia.
-Co ty do cholery wyprawiasz? –warknął porucznik przybierając złowrogi wyraz twarzy. –Miałaś wycofać się razem z nami.
-Miałam osłaniać wam dupy. – Otworzyłem szerzej oczy, a całe ciało zamarło. Skądś znałem ten głos.
-I zajęło ci to cały dzień?! Nie stosujesz się do moich rozkazów, siejesz zamęt wśród moich żołnierzy. – Zdjęła chustkę, którą zasłaniała twarz, a po podniesieniu hełmu na jej plecy rozsypały się długie, rude włosy.
-Kori. 

Witajcie.
Dziś druga część przygód naszych bohaterów. Jak widzicie paczka zaczyna zbierać się do kupy. Kolejnym razem dowiecie się reszty i obiecuję końcówka zaskoczy was na max'a!

Zamówienie od Bestialski Ja zostało przyjęte!