piątek, 27 lutego 2015

1.01 This is war

01.10.2044 r.
Nasz kraj upadł. Bronią się tylko nieliczne miasta, próbujące zachować  suwerenność. Gotham, ostatni trzymający się bastion w odległości setek kilometrów. Sygnał nadawany z Nowego Yorku umilkł dobrych kilka tygodni temu. A tu, została nas garstka. Armia zniszczona, za broń chwytają młodzi. Tacy jak ja, jak moi przyjaciele.
Na miasto wciąż zrzucane są bomby, dlatego chcąc chronić resztkę ocalałych kryjemy się w podziemiach, starych domach, szpitalu. Niegdyś pięknie oświetlone ulice średniowiecznego miasta, teraz zawalone są gruzem, pośród którego ukrywają się snajperzy. Wielu poległo. Mój ojciec, bracia, koledzy, koleżanki. Walczyli o wolność, której nie mieli już szansy zasmakować. Oddział dowodzony przeze mnie, liczył dwudziestu pięciu zdolnych do walki mężczyzn oraz trzydzieścioro: kobiet, starszych i dzieci.
Miałem na sobie wojskową kurtkę, podobne spodnie, ciężkie, czarne buty, a przez ramię przewieszony karabin. Każdy z partyzantów wyglądał podobnie co ja. Niemal tak samo jak najeźdźca, jednak odróżniała nas jedna rzecz. Biało- czerwona przepaska okalająca prawe przedramię. Wolność i Krew. Niektórzy nosili ją na hełmach, jednak ja nigdy nie nosiłem hełmu. Mówili, ”Kiedyś cię przez to zabiją”, ale świadomość, że może on uratować życie jakiemuś cywilowi dodawała mi odwagi.
Dziś na nasz nocleg wybrałem szpitalną piwnicę. Medykamenty dawno zniknęły, ale została woda, trochę jedzenia. Wystarczyło, by przetrwać do rana.
Szedłem środkiem pomieszczenia rozglądając się dookoła. Panowała względna cisza, choć nikt jeszcze nie spał. Wojskowi, których nie wyznaczyłem do pilnowania okolicy, zasiedli wokół niewielkiego ogniska śmiejąc się sztucznie. Chcieli zabić strach, myśli o nadchodzącym końcu. Podobnych ognisk paliło się kilka, przy każdym dostrzegałem przerażone twarze. Zatrzymałem się pod filarem, gdzie stał może dziesięcioletni chłopiec, ubrany w za duży wojskowy mundur ze strzelbą w ręku i opadającym mu na oczy hełmem. Zasalutował, gdy tylko mnie dostrzegł.
-Spocznij żołnierzu. –odpowiedziałem dostojnie, a mój ciężki głos odbił się od brudnych ścian. Jego dłoń opadła na karabin. Ukucnąłem, żeby móc spojrzeć malcowi w oczy. –Jak masz na imię?
-Dawid, panie sierżancie! – Palcem odchyliłem czubek kasku, znów zasłaniającego jego twarz. Uśmiechnąłem się do niego. Widziałem jak próbuje się powstrzymać, zachować wojskowe wyrachowanie, ale uległ i odwzajemnił mój uśmiech.
-Pilnujesz tutaj porządku? – Kiwnął głową rozbawiony. –To bardzo dobrze. Potrzebujemy odważnych ludzi takich jak ty. Dziękuję ci za oddanie. – Na jego zabrudzonej, oświetlonej jedynie nikłym blaskiem ognia twarzy, dostrzegłem dumę. –Mam coś dla ciebie, ale będziesz musiał zachować to w tajemnicy. – Nagle spoważniał. Wsunąłem dłoń do kieszeni, pomiędzy dźwięczącymi nabojami nalazłem małe zawiniątko. Wyciągnąłem w jego stronę otwartą dłoń. Kiedy zobaczył cukierka niemal podskoczył z radości. Przystawiłem palec wskazujący do ust, jakby przypominając mu o sekrecie. Kiwnął głową, a ja ruszyłem dalej. Kolejne miejsce, przy którym stanąłem był stolik umieszczony w kącie pomieszczenia. Siedział przy nim czarnoskóry mężczyzna. Victor Stone. Znałem go zanim rozpętało się to piekło. Byliśmy dobrymi kumplami. Częste wypady na piwo, imprezy, zaklepywanie dziewczyn, a czasem nawet bójki.
-Dasz radę coś z tego sklecić? – Wskazałem głową kupę starych urządzeń elektrycznych. Obrzucił mnie gniewnym wzrokiem.
-Czy ja ci wyglądam na Boga? Byłem tylko informatykiem w sklepie, nie konstruktorem. – Westchnął ciężko, wracając do pracy, którą mu przerwałem.  Patrzyłem jak jego palce pracują w świetle jednej z niewielu już latarek. Nagle przerwał, po raz kolejny wyjmując urządzenie z ust i patrząc mi w oczy.
-Jeśli masz zamiar tu tak stać Dick, to lepiej idź sprawdź jak się trzyma Rae. Ona ma teraz urwanie głowy. – Klepnąłem go w ramię i zrobiłem tak, jak mi polecił. Rachel Roth. Dwudziestoletnia studentka medycyny, uwielbiająca ciężką muzykę, wierząca w czakry. Ja i Vic poznaliśmy ją w szpitalu, gdy pracowała jako pomoc pielęgniarki, po jednej z naszych ostrzejszych wymian opinii. Znalazłem ją krzątającą się wokół jęczącego mężczyzny z oderwaną nogą, była sanitariuszką, prawie ostatnią.
-Proszę być spokojnym. Zrobiłam co mogłam. –szeptała. Chwyciłem ją za przedramię, a ona drgnęła jakby wyrwana  transu. Spojrzała na mnie wielkimi, granatowymi oczyma. Twarz miała pokrytą potem i brudną krwią pacjentów.

-Chodź, przyda ci się odpoczynek. – Pociągnąłem ją w stronę wojskowego ogniska. Usiadła niepewnie przyciągając spojrzenia mężczyzn dookoła, a ja przyniosłem zwilżoną szmatkę. Nie protestowała kiedy delikatnie ocierałem jej blade policzki, podrapane czoło, nos , usta. Byliśmy przyjaciółmi od lat i będziemy nimi, aż do końca. Żaden z chłopaków dookoła nie ważył się nawet nas obserwować, a co dopiero gwizdnąć, czy skomentować, jak to działo się przy podobnych sytuacjach z innymi w roli zakochanych. Nie chodziło nawet o to, że byłem dowódcą. Moja ukochana była w innym oddziale. Na wschodzie miasta, które upadło niemal natychmiast. Od dwóch tygodni nie było wieści i raczej nie zapowiadało się na ich nadejście. Gdy skończyłem objąłem Rae ramieniem, a ona z dziękującym uśmiechem wygodniej ułożyła się na moim torsie zamykając oczy. Położyłem policzek na jej ciemnowłosej głowie, czując nagłą senność. 


Na wstępie chciałam przywitać się na nowym blogu!
Mam nadzieję, że wam się podoba.
Czekam na komentarze i zamówienia!

Do napisania tego opowiadania natchnął mnie film "Miasto 44" 
Chwała powstańcom!