piątek, 21 sierpnia 2015

Darkest memory

Notka na rzuczenie Maniaka X-Menów, który jakimś cudem złapał mnie na Hangouts.
Wybacz, że tak długo to trwało to przez te "tabuny złaknionych rozdziałów czytelników". :) 
Notka zainspirowana zdjęciem 

Zeskoczyłem z rampy na trampolinę, a z niej wykonując potrójne salto na ziemię. Chciałem pokazać rodzicom, że jestem już gotów, by wystąpić w prawdziwym spektaklu. Przeniosłem na nich wzrok, ale oni zamiast patrzeć ściskali się i szeptali do siebie coś zaciekle. Nadąłem policzki gotów zrobić im awanturę. Jednak, gdy podszedłem wystarczająco blisko oboje wysłali mi radosne uśmiechy.
-Kochanie. - Mama przyklęknęła przede mną. Brązowe włosy, niby spięte w kucyk wciąż opadały na jej twarz. Niebieskie oczy, które odziedziczyłem, patrzyły z taką miłością, że chęć konfrontacji zniknęła bez śladu. Zadbaną dłonią dotknęła miejsca, w którym znajdowało się moje serce. -Gdy widzę cię, tam na górze, przypominasz mi maleńkiego ptaszka. - Delikatnie przejechała po konturach litery R na kostiumie. -Maleńkiego rudzika. Razem z tatą myślimy, że jesteś już gotowy. - Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, ale w końcu rzuciłem się mamie na szyję.
-Na prawdę? Tak bardzo dziękuję! Dziękuję. Dziękuję! Dziękuję! - Skoczyłem do ojca, który zawsze był bardziej statyczny, choć właśnie za to go tak kochałem. Objął mnie ramieniem, po czym podniósł nad ziemię bez najmniejszego problemu. Kiedyś chcę być tak silny, umięśniony i zwinny, jak on! Z drugiej strony przytulił mamę, która śmiała się w najlepsze. To był najszczęśliwszy dzień mojego życia.
Niedługo później zaczęliśmy trenować do wspólnego występu. Oni mieli zacząć. Wyskakują z jednej strony. Mama robi akrobacje w powietrzu i oboje udają, że nie zdążyli złapać się za dłonie. Wtedy na niższym z drążków pojawiam się ja “ratując ją od śmierci”. Oczywiście wszystko było zupełnie bezpieczne i przemyślane. Żadne z nas ani razu nie wpadło w siatkę umieszczoną nad ziemią podczas treningów.  Mama wiedziała, że ją złapię, a ja wiedziałem, że ona złapie mnie.
Złapią mnie zawsze.
Byliśmy gotowi.
Nadszedł wieczór mojego debiutu. Dyrektor cyrku zapowiedział nasze wejście:“Panie i panowie! Latający Graysonowie!” Publika zagrzmiała wiwatami i brawami. Czułem tłukące w piersi, zdenerwowane serce. Zacisnąłem pięści próbując opanować emocje. “Jesteśmy z ciebie dumni Robinku” szepnęła mi mama z wielkim uśmiechem zanim zajęli wyznaczone miejsce. Wielki reflektor rzucił snop Świtała na moich rodziców stojących na krańcu podestu. Chowałem się w cieniu obserwując ich atletyczne sylwetki machające do publiczności. Wziąłem głęboki oddech. Czas zacząć.
Trzymając w dłoniach ten sam drewniany drążek zeskoczyli w dół. Usłyszałem ciche skrzypnięcie, jednak szybko wytłumaczyłem to niedokręconymi deskami. Nagle tłum ryknął przerażony, a ja wiedziałem, że to za wcześnie. Podbiegłem do brzegu podestu. Ujrzałem skrawek pękniętej liny. Moi rodzice spadali, ale już nigdy nie mieli unieść się w górę. Krzyknąłem rozpaczliwie, lecz to nic nie dało. Wrzaski przeszył głuchy odgłos łamanych kości. Nie mogłem uwierzyć. To się nie stało! Przez chwilę czułem tylko pustkę. Nicość. Jednak zaraz zastąpił ją żal, wściekłość, rozpacz. Łzy płynęły po moich policzkach wartkim strumieniem. Zbiegłem na dół i doskoczyłem do ich ciał, wokół których zebrały się spore kałuże krwi. Mama leżała na plecach, a tata na brzuchu. Wyglądali jakby usnęli. To był koszmar. Krzyczałem próbując ich obudzić. Nie zostawiajcie mnie! Nie zostawiajcie! Czyjeś silne ramiona odciągnęły mnie na bok. Szarpałem się i krzyczałem, a ból rozdzierał mi serce na miliony kawałeczków. W głowie słyszałem śmiech mamy, głęboki głos taty, po czym dźwięk łamanych kości.
-Rodzice byli jedyną rodziną, jaką chłopiec miał. - Batman był przerażający, jednak zabrał mnie do siebie, a ja zamiast spać w wyznaczonej przez Alfreda sypialni podsłuchiwałem ich rozmowę. -Rozumiem jego najgłębszy ból. Jego najciemniejsze wspomnienie. - Przed oczami znów stanął mi obraz rodziców w kałuży krwi.
Energicznie otworzyłem oczy, zdając sobie sprawę, że to tylko sen. Usiadłem nerwowo, a mój oddech był szybki i płytki. Lata temu pogodziłem się z ich śmiercią, jednak dziś znów czułem, jak serce przekłuwa tysiące igieł. Przyłożyłem dłoń do twarzy czując piekące oczy.
Pogodziłeś się z tym Dick.
Oni odeszli.
Wziąłem głęboki wdech opierając przedramiona na kolanach. Smutek wciąż zżerał mnie od środka.
Kochałem ich, a oni kochali mnie. Ale dlaczego odeszli tak szybko!? Głęboki szloch znów wstrząsnął moją duszą. Samotna łza spłynęła po policzku zostawiając za sobą chłodny ślad.
Dziś żyłem. Ratowałem życia innych. Strzegłem sprawiedliwości. Byłem Robinem.
A oni byliby dumni.

Na pewno!

niedziela, 16 sierpnia 2015

4.02 Nigdy, przenigdy

-Więc mówi Pan, że to nie Pani Anders wymusiła pierwszeństwo? - Zapytał funkcjonariusz podnosząc brew w geście niedowierzania.
-Tak. Prawie trzykrotnie przekroczyłem dozwoloną tu prędkość, wiec gdy Pani Anders po upewnieniu się, że nic nie jedzie ruszała uderzyłem w maskę jej samochodu. - Zapisał coś w notesiku i po raz kolejny podejrzliwie na mnie spojrzał. Doskonale wiedział, że gadam bzdury. Uszkodzenia wyglądałaby zupełnie inaczej.
-Rozumie Pan, że to z pańskiej kieszeni...
-Mam dobre ubezpieczenie. - Wysłałem mu wesoły uśmiech.
-Skoro tak. - Dał za wygraną i zamknął zeszyt. -Dziękuję Panie Grayson. - Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym ruszyłem w stronę karetki. Znów będę musiał pousuwać sobie punkty karne z systemu policji. Czasem na prawdę widziałem plusy bycia policjantem. Oczywiście takie zabiegi są nielegalne, ale cóż komisarz nie może stracić prawa jazdy za wykroczenia drogowe.
-Zakładam, że to pan jest tym potrąconym motocyklistą. - Usłyszałem miły kobiecy głos. Zaraz obok przystanęła lekarka, całkiem ładna lekarka.
-Do usług. - Wysłałem jej cwaniacki uśmieszek.
-Zapraszam do karetki, zbadam pana. - Również się uśmiechała, chociaż próbowała to ukryć za zawodową oziębłością.
-Zapewniam, że najważniejsze rzeczy są na swoim miejscu, ale jeśli pani doktor chce, to mogę pokazać. - Sięgnąłem do rozporka.
-Może innym razem. - Udając zawiedzionego rozłożyłem ręce. Zaraz po tym starszy lekarz pomógł Kori wysiąść z karetki.
-Tak jak mówiłem proszę na siebie uważać. - Miała na czole opatrunek, ale wyglądała znacznie lepiej.
-Jak się czujesz? -zagadnąłem odrobinę zmartwiony. Wyglądała na zestresowaną, może jakby trochę zmieszana.  
-Dobrze, dziękuję. - Wokół już wszystko zniknęło. Samochód i motocykl zostały odholowane, a ruch znów płynął swoim rytmem. Słońce zaczęło powoli tulić się do horyzontu.
-Zadzwonię po taksówkę i Cię odwiozę.
-Nie, bardzo dziękuję. - Próbowała nie patrzeć mi w oczy, jakby czuła się nieswojo. Czyżbyśmy mieli AŻ taką przepaść między sobą?
-Nalegam. - Dopiero teraz podniosła wzrok.
-Mój przyjaciel już tu jedzie. - Ah, no tak, miała kogoś. Jak mogłem o tym nie pomyśleć. -To my Cię odwieziemy. - Przeczesałem włosy ręką. Głupio trochę. Wtedy z zawrotną prędkością na chodnik wjechał stary Jeep. Jak strzała wyskoczył z niego blond włosy chłopak. Przypominał modliszkę, dwumetrowy patyk.
-Kori. Mój Boże. Wszystko w porządku? - Położył swoje dłonie na ramionach dziewczyny uważnie obserwując jej minę. Zanim zdążyła odpowiedzieć odgarnął grzywkę z plastra.
-Zwykłe obtarcie. Kilka dni i się zagoi. -szepnęła widząc jego troskę. Zawładnęła mną niezrozumiała chęć obicia mu tej dziecięcej buźki.
-To ty w nią wjechałeś. -warknął ustawiając dziewczynę za sobą, jakbym miał zamiar ją skrzywdzić. Tak, tak. Dalej. Daj mi pretekst. Jesteś już blisko.
-Gar. Uspokój się. To Dick Grayson, mój przyjaciel z dzieciństwa. - Objęła jego prawe ramię jakby nie do końca pewna, czy zaraz się na mnie nie rzuci. A ja właśnie na to liczyłem. -Pamiętasz? Opowiadałam ci o nim. Ten akrobata. - Auć. Ten akrobata? Tylko tyle mu o mnie powiedziała? -A poza tym to ja wymusiłam na nim pierwszeństwo. - Facet jakby nabrał trochę rozsądku. A jego "prawie straszne" spojrzenie złagodniało. Spojrzał szybko na zegarek.
-Tak w ogóle, jestem Garfield Logan. - Wyciągnął dłoń, którą ściągnąłem ze sztucznym uśmiechem.
-Jak ten kot z kreskówki? - Zadrgała mu powieka. Czyżbym uderzył w czuły punkt? Z całych sił próbowałem nie zaśmiać mu się w twarz. Natomiast Kori nie miała takich oporów. Wystrzeliła przyjemnym śmiechem opierając się o ramię mężczyzny.
-Zaraz będziesz wracać pieszo. -mruknął, a ona ucichła wykonując gest wiecznego milczenia z wyrzucanym kluczykiem. -Dobra. Podrzucić Cię gdzieś Dick?
-Nie, dzięki. Jestem tu tylko przejazdem, no wiesz miała być krótka wizyta w interesach. Wezmę sobie taksówkę i przenocuję w hotelu.
-Nie ma mowy. - Podniosłem brew patrząc na niego z dołu. Słucham? -Hotele w tym mieście to zarobaczone speluny. Wybulisz kupę kasy i jeszcze coś złapiesz. Kori... - Zwrócił się do kobiety, która chociaż wciąż ukryta w połowie za jego ramieniem nie spuszczała ze mnie wzroku. -Rae wraca dopiero jutro na noc, nie?
-Niby tak, ale...
-Myślę, że powinieneś przenocować u niej w mieszkaniu. Będzie wolne łóżko, a jak nie to możesz spać nawet na kanapie. Będzie bezpieczniej. - Koleś poznał mnie kilka minut temu, a już zaufał mi na tyle, żeby pozwolić spać u swojej dziewczyny? Chyba był nie do końca zdrowy na umyśle.
-Ja nie chcę...
-Postanowione. -przerwał mi w pół zdania. -A teraz wsiadajcie, bo znowu spóźnię się do roboty. - Już bez słowa wziąłem kask i wcześniej zdjętą kurtkę, po czym podążyłem za nimi do samochodu. Przez całą drogę gęba mu się nie zamykała. Z jednej strony był zabawnym kolesiem, którego nawet można by polubić. Z drugiej natomiast nie rozumiałem, co Kori w nim widzi. Wywnioskowałem, że jest strażakiem i lubi zwierzęta. Gdy wysiedliśmy, a Gar odjechał Kori znów wydawała się być skrępowana moją obecnością. Niewiele mówiła, wciąż nie patrząc mi w oczy. Wziąłem prysznic zakładając pożyczone od blondyna dresowe spodnie. Moje motocyklowe nie nadawały się do niczego oprócz jeżdżenia. Usiadłem na kanapie czekając, aż rudowłosa skończy kąpiel. Mieszkanko było małe, ale zadbane i niezwykle przytulne. W końcu Kori wyszła. Dopiero teraz na prawdę dostrzegłem, że dojrzała. Jak piękny pąk róży, który zanim zdążysz się obejrzeć rozkwita w zachwycający kwiat. Usiadła obok patrząc mi w twarz z taką ciekawością, jakby szukała swojego dawnego przyjaciela.
-Nie powinnaś zdejmować opatrunku. - Z tego, co widziałem rana nie była głęboka, ale zabezpieczenie zawsze powinno być, zwłaszcza w tak delikatnym miejscu. -Gdzie apteczka?
-Nie ma potrzeby. - Obdarzyłem ją zimnym spojrzeniem, a ona jakby zesztywniała. -Nad zlewem. -szepnęła. Miałem nadzieję, że to nie strach tak nią trzęsie, a inne, znacznie przyjemniejsze uczucie. Z plastrem w dłoni znów usiadłem na przeciwko niej. Zacząłem opatrywać ranę. Czułem ciepły oddech na szyi, który wywołał miły dreszczyk. Nagle kobieta ni stąd ni zowąd zaczęła się śmiać. -Przepraszam. -wyjąkała zakrywając usta dłonią. -Po prostu przypomniało mi się, jak to ja Cię opatrywałam za każdym razem. - Przewróciłem oczami. Ooo tak, ja też dobrze pamiętam, jak bawiła się w panią doktor. -Zawsze coś ci się działo.
-Bo zawsze musiałem Cię wyciągać z kłopotów. - Skończyłem zakładać plaster i odsunąłem się nieco, niezbyt daleko. -Pamiętasz, jak rzuciłem się na psa, który Cię zaatakował? Po twoim opatrunku weszła mi infekcja, a i tak miałem założone trzy szwy. - Kobieta uśmiechała się szeroko ukazując szereg białych zębów. Wtedy myślałem, że to najgorszy ból na świecie. Dziś bez problemu sam zaszyłbym sobie ranę.
-Wyprzystojniałeś. - Powiedziała pól żartem pół serio. Zrobiłem głupią minę puszczając jej oczko. Zachichotała.
-Natomiast ty wciąż wyglądasz tak samo. - Od razu nadęła policzki. -Tak samo pięknie. - Jej oczy opadły na podłogę, a policzki zaczerwieniły się uroczo. Mokre włosy opadały zalotnie na czoło, policzki i plecy. -Więc, Kori, opowiadaj co działo się z tobą przez te… - Policzyłem szybko w myślach. -piętnaście lat? - Najpierw posmutniała, a później przylepiła do twarzy sztuczny uśmiech.
-A ty? - Delikatnie szturchnąłem ją w ramię, jak dzieciak.
-Zapytałem pierwszy. - Westchnęła kapitulując. -Ze szczegółami proszę. - Wyciągnąłem nogi przed siebie wygodniej rozkładając się na kanapie.
-No więc jak miałam osiem lat wyjechaliśmy z Gotham, ale to chyba pamiętasz?
-Ooo tak! - Zaśmiałem się pod nosem. -Pamiętam jak krzyczałaś moje imię przez okno pociągu. - Dostałem kuksańca w bok, który zabolał dziesięć razy bardziej przez potłuczone żebra.
-Ja przynajmniej nie mazałam się jak mała dziewczynka. - Fakt, gdy odjeżdżała wylałem strumienie łez. Dla dziesięciolatka strata najbliższej przyjaciółki, w której de facto od zawsze się troszkę podkochiwał, była najgorszym ciosem prosto w serce.
-Jasne, jasne. -mruknąłem nie chcąc drążyć tematu. -Jak było tu, w Central City?
-Dobrze. - Jej głos z radosnego zrobił się jakby matowy. -Zamieszkaliśmy w wieżowcu. Uznałam to za tragedię, bo kochałam nasze podwórko. - W Gotham miała wielki dom z ogromnym ogrodem i basenem, którego zawsze jej zazdrościłem. -Ale przywykłam. Szkoła też była nie najgorsza, chociaż śmiali się z moich włosów. - Dziwił mnie ten pusty ton, a jeszcze bardziej, że wbiła wzrok w wyłączony telewizor. -Jakieś dwa lata później matka poznała niejakiego Juana Carlosa, meksykanina na wizie turystycznej. Gdy miałam jedenaście lat odeszła od nas i zniknęła gdzieś w Meksyku. Nigdy nie napisała chociażby listu. Ojciec zaczął pić. Stracił pracę. Sprzedał mieszkanie, więc wylądowaliśmy w jakimś jednopokojowym, zawszonym motelu. Wtedy zainteresowała się nami opieka społeczna. W jednym ze swoich dość częstych napadów szału, ojciec pobił mnie prawie do nieprzytomności. Następnego dnia dyrektorka szkoły wezwała policję. Trafiłam do sierocińca w swoje piętnaste urodziny. Pomimo wszystko, co wcześniej miało miejsce nie załamałam się. Dalej utrzymywałam dobre oceny i optymistyczne nastawienie do życia. Myślałam: Przecież gorzej być nie może. Jednak mogło i było. Po jakimś półtora roku w sierocińcu dowiedziałam się, że pewien mężczyzna chce mnie adoptować. Byłam szczęśliwa, aż do pierwszego spotkania. Był czterdziestoletnim zboczeńcem, od którego na kilometr pachniało dużymi pieniędzmi. Gdy zrozumiałam w jaki sposób na mnie patrzył złamałam mu nos książką, ale i tak mnie adoptował. Przeszłam tam piekło. Uciekałam z dziesięć razy, choć za każdym razem prał mnie solidnie. Nie dałam za wygraną, aż w końcu się udało. Znalazłam robotę, później kolejną i jakoś dałam radę. - Szczęka opadła mi na podłogę. Mówiła o tym z takim dystansem, jak o obejrzanym zeszłego wieczora niezbyt ciekawym filmie. Chciałem zapytać, czy żartuje, jednak, gdy zwróciła twarz w moją stronę... Małe zmarszczki pojawiły się wokół jej oczu dodając całości co najmniej dziesięciu lat. Sztuczny uśmiech kłuł moje serce niczym ostrze noża.
-Kori… -szepnąłem przeciągle wciąż nie wierząc. Wzruszyła ramionami, ale kryło się w tym coś więcej.
-Co było to było. Nie ważne, jak byśmy chcieli nie zmienimy tego. - Delikatnie dotknąłem jej ramienia. Wesoła maska wciąż nie zeszła z jej twarzy. Była silna, wiedziałem to od zawsze, jednak teraz to ja potrzebowałem bliskości. Ostrożnie przyciągnąłem kobietę w swoje ramiona. -Dick, to na prawdę… - Była sztywna jak lalka, a jej głos wyrażał rozbawienie. Pewnie myślała, że chcę ją pocieszyć.
-Wybacz mi. - Zaczęła chichotać nie odsuwając głowy od mojej szyi. -Wybacz, że cię nie ochroniłem. - Ton jej śmiechu przybrał na głębokości, po chwili zmieniając się w gorzki szloch. Rozluźniła mięśnie, obejmując mocniej moją pierś. Nigdy nie próbowałem szukać Kori, chociaż gdybym chciał znalazłbym ją bez problemu. Gdy ona cierpiała, ja grzałem dupę w posiadłości Wayne’a i bawiłem się w Robina. -Obiecuję, już nigdy, przenigdy, nie pozwolę cię skrzywdzić.


Rozdziały są dodawane w dzikiej chronologii, wiem, ale na bieżąco uzupełniam Spis Treści, w którym wszystko jest -mam nadzieję- czytelnie posegregowane.
Proszę o komentarze, bo jak wiecie to najlepsza motywacja do pisania kolejnych rozdziałów.
I pytanko, które z opowiadań najbardziej przypadło wam do gustu?

czwartek, 6 sierpnia 2015

4.01 Przypadek, czy przeznaczenie?


-Tak panie dyrektorze. Oczywiście będę mogła zawieść  te papiery do urzędu. Dziś? Tak, spróbuję. Rozumiem, że nie będzie pan miał czasu odebrać syna. Ważne spotkanie... Aha... Tak, tak. Bardzo proszę. Do widzenia. - Już chciałam odstawić telefon od ucha, ale znów zaczął coś mówić. Miałam go serdecznie dość. Bycie jego sekretarką to najgorsza robota, jaka trafiła mi się w życiu. Wszystko robiłam sama. Sprawdzałam poprawność umów, dzwoniłam do ważnych kontrahentów, a nawet odbierałam jego syna ze szkoły podczas, gdy on posuwał swoją najbliższą asystentkę. -Mam podać numer telefonu do Sthubenmayera. Akurat prowadzę auto. - Jechałam najbardziej niewdzięczną, pełną niewidocznych zakrętów, źle oznakowaną drogą w Gotham. -Bardo pilne? Dobrze zrobię to w tym momencie. - W końcu połączenie zostało zakończone. Jedną ręką wyginając się do nienaturalnej pozycji zmieniałam bieg, drugą trzymałam kierownicę. Włączyłam kontakty i dosłownie przez moment odwróciłam wzrok od drogi. Coś wielkiego uderzyło w maskę samochodu. Instynktownie depnęłam w hamulec, a przez nie zapięte pasy poleciałam na przednią szybę.
Strasznie piszczało mi w uszach, a świat wokoło wydawał się być zbyt jasny niż normalnie. Straciłam przytomność? Byłam trochę otępiała, ale niewystarczająco, by nie wiedzieć, że spowodowałam wypadek. Otworzyłam drzwi, po czym niemal wypadłam na jezdnię. Wszędzie leżał połamany plastik i odłamki roztrzaskanych szyb. Ledwo stojąc na nogach ruszyłam w stronę przodu. Zamiast ujrzeć samochód, na asfalcie leżał skasowany motocykl. Nerwowo rozejrzałam się dookoła, przez co niemiłosiernie zabolała mnie skroń. Zaledwie kilka metrów dalej od miejsca wypadku leżał człowiek w kasku i kombinezonie. Nie ruszał się. Boże, zabiłam go. Najszybciej jak mogłam podbiegłam do poszkodowanego. Potrząsnęłam jego ramieniem próbując nawiązać kontakt.
-Hej. Słyszysz mnie? - Głos miałam przeszyty paniką, a ręce drżące niczym młot pneumatyczny. W myślach jak mantra zajadły głos wciąż powtarzał: Zabiłaś go. -Halo. - W szybce jego kasku widziałam tylko swoje odbicie. Żałosne załzawione oczy, czerwone policzki i krew płynąca delikatnie przy skroni. Bałam się. Nie. Drżałam z przerażenia.
Nagle powietrze przeszyło cierpiętnicze jęknięcie, a wielkie cielsko przekręciło się na plecy. Siedziałam na nogach z wyprostowanymi plecami i miną stu procentowego debila.
-Jak jeździsz głupia babo? Skąd ty masz to prawo jazdy? W chipsach wygrałaś? - Podniósł się do pozycji półsiedzącej. Dopiero teraz spostrzegłam, że trzęsę się jak galaretka. Mężczyzna rozpiął kask i zrzucił go wściekle na ziemię. -Ja pierdole. -mruknął, a burza czarnych włosów opadła na spocone czoło. Na uwydatnionej szczęce miał kilkudniowy zarost i chociaż krzywił się jak idiota był niesamowicie przystojny. Wtedy nerwowo spojrzał mi w oczy, a jego błękitne niczym arktyczny ocean tęczówki wciągnęły moją duszę.
I usłyszałam dziecięcy śmiech.
-Kori. Kori, no chodź! - Dziesięcioletni chłopiec ciągnął mnie za rękę do wielkiego cyrkowego namiotu. Jego wesoły  uśmiech rozświetlał świat dookoła i sprawiał że każdy dzień nabierał tęczowych barw. -Zaczekaj tu. - Patrzyłam na każdy jego ruch, gdy wspinał się po trampolinie. -Panie i panowie. -krzyknął z góry doniosłm głosem. -Dziś wystąpi przed wami Richard John Grayson. Robin! - Zrobił rozbieg i naskoczył na trampolinę. W myślach liczyłam ile obrotów zrobi zanim jego atletyczne ciało dotknie ziemi.
Jeden.
Drugi.
Trzeci.
Przy czwartym znajdował się tuż nad podłogą.
Uda ci się Dick, wierzę w to.
Upadł, ale nie tak jak zamierzał. Ciało bezwładnie przeturlało się kilka metrów. Serce od razu skoczyło mi do gardła. Podciągnęłam przydługą spódnicę i ile sił w nogach podbiegłam do chłopaka. Rzuciłam się na kolana jeszcze w biegu nie zważając na widmo krzyków matki, która nienawidziła pościeranych nóg.
-Dick, wszystko w porządku? - Jęknął, ale kiedy spojrzał mi w oczy na jego twarzy widniał łobuzerski, a zarazem dumny uśmiech.
-Widziałaś? Poczwórne salto! - Pociągnęłam go w swoje objęcia. Ale mnie głupek przestraszył. Syknął, gdy tylko go przytuliłam. -I złamana ręka. - Po tym wyczynie przez dwa tygodnie nosił gips. Był najlepszym na świecie przyjacielem. Zawsze optymistyczny i gotowy obronić mnie od okrucieństwa tego świata. Ile razy uratował mi życie? Nie potrafiłabym nawet zliczyć. Mawiał, że przyciągam kłopoty jak magnes, ale dopóki on jest obok nic złego mi nie grozi.


Spojrzałem na twarz kobiety, która prawie mnie przed chwilą zabiła i zaniemówiłem. Chociaż minęło ponad piętnaście lat tych oczu nie pomyliłbym z żadnymi innymi. Były wyjątkowe, tak jak ich właścicielka. Łzy płynęły po jej policzkach wartkim strumieniem, ale chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Wyglądała jak ta ośmioletnia dziewczynka wsiadająca do pociągu z rodzicami, która przez płacz krzyczała moje imię. W tamtym momencie moje życie zaczęło się sypać. Najpierw odeszła ona, a później moi rodzice zostali zamordowani.
-Kori. - Szepnąłem dotykając delikatnie jej ramienia. Pomiędzy roztrzepanymi, ognisto rudymi włosami dostrzegłem krwawiącą skroń. -Jesteś ranna.
-Przepraszam. -krzyknęła a jej stalowe ramiona zacisnęły się na moich barkach i głowie. Wciśnięty między kobiece piersi ledwo, co nabierałem oddech. Kiedy one tak urosły?! Z tego co pamiętam, to Kori była chudą deską. Ale jedno trzeba jej przyznać, nikt tak nie przytula. Oddałem delikatnie uścisk, przecież mogła mieć obrażenia wewnętrzne zakamuflowane przez szok.
-Spokojnie, nic się nie stało. - Odsunąłem kobietę i odsłoniłem pukiel włosów zasłaniający ranę. Na szczęście nic poważnego, zwykłe otarcie. Później wszystko działo się zadziwiająco szybko. Przyjechała karetka, policja.
-Więc mówi Pan, że to nie Pani Anders wymusiła pierszeństwo? - Zapytał funkcjonariusz podnosząc brew w geście niedowierzania.
-Tak. Prawie trzykrotnie przekroczyłem dozwoloną tu prędkość, wiec gdy Pani Anders po upewnieniu się, że nic nie jedzie ruszała uderzyłem w maskę jej samochodu. - Zapisał coś w notesiku i po raz kolejny podejrzliwie na mnie spojrzał. Doskonale wiedział, że gadam bzdury. Uszkodzenia wyglądałaby zupełnie inaczej.
-Rozumie Pan, że to z pańskiej kieszeni...
-Mam dobre ubezpieczenie. - Wysłałem mu wesoły uśmiech.
-Skoro tak. - Dał za wygraną i zamknął zeszyt. -Dziękuję Panie Grayson. - Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym ruszyłem w stronę karetki. Znów będę musiał pousuwać sobie punkty karne z systemu policji. Czasem na prawdę widziałem plusy bycia policjantem. Oczywiście takie zabiegi są nielegalne, ale cóż komisarz nie może stracić prawa jazdy za wykroczenia drogowe.