piątek, 24 kwietnia 2015

1.03 After the storm comes a Rainbow



-Kori. –szepnąłem jak zahipnotyzowany wstając. Dziewczyna w mgnieniu oka odwróciła się przodem do mnie. Jej szafirowe oczy z początku były szeroko otwarte, aby później móc zapłonąć radością.
-Dick. – Opuszkami palców dotknęła mojej piersi, jakby sprawdzając, czy to naprawdę ja. –Jesteś ranny. – Ten słodki głos sprawiał, że dostawałem gęsiej skórki. Pomimo kurzu na twarzy wyglądała równie uroczo, co w dniu, kiedy ją poznałem. Dokładnie pamiętam ten piątkowy wieczór. Razem z Victorem oraz Garem, zabawnym, siedemnastoletnim przyjacielem Vic’a staliśmy przed kinem czekając na Rachel, którą poderwałem kilka dni wcześniej i dwie jej koleżanki. Kiedy zobaczyłem Kori kroczącą w białej, luźnej sukience, z rozwianymi rudymi włosami odebrało mi zupełnie mowę. Była zaledwie rok młodsza ode mnie, ćwiczyła gimnastykę, pracowała jako wolontariuszka w domu starców. Byłem oczarowany niebiańskim uśmiechem nie schodzącym jej z twarzy. Zachowywałem się przy niej jak nieśmiała niedorajda.
-Myślałem, że nie żyjesz. – Jej zawsze zadbane paznokcie przesunęły się po moich żebrach. Położyłem ręce na smukłej talii dziewczyny, którą przykrywała jedynie przykurzona, czarna podkoszulka. Poczułem spokój. Cudowny, błogi spokój. Była bezpieczna, w moich ramionach nic jej nie groziło.
-Widzę, że się znacie. – Oli odchrząknął znacząco, a ona jak na rozkaz się odsunęła. –Dochodzi pierwsza w nocy, musisz być zmęczona po całodniowej misji. Idź się umyj i połóż. Rano wyruszamy na bastion. – Kiwnęła głową, po czym obdarzyła mnie przeciągłym spojrzeniem wychodząc.
-Widzimy się później. –szepnęła. Omówiłem z porucznikiem plany na następne kilka dni. „Bastion” okazał się być nazwą dla stadionu, gdzie ci sukinsyni trzymali ludność cywilną znalezioną w gruzach miasta. Co jakiś czas przybywały samochody przywożące nowych żołnierzy, a zabierające z powrotem tych biednych ludzi.
Znów zszedłem do wieczernika, nie mając pojęcia, gdzie powinienem szukać Kori. Stanąłem przy oknie tuż obok dwóch wartowników Olivera. W kieszeni kurtki znalazłem paczkę papierosów.
-Macie może ogień? – Spojrzeli na mnie zdziwieni przerywając rozmowę. Wyższy z nich wyciągnął zapalniczkę i rzucił w moją stronę. Był ogromnym chłopem z ciemną grzywką zaczesaną do tyłu. Poczęstowałem ich, a gdy we trzech paliliśmy atmosfera rozluźniła się nieco.
-Jesteś tym postrzelonym dowódcą północnych? –zagadnął niższy. Kiwnąłem głową. –Niezłą masz tą sanitariuszkę. – Zmarszczyłem brwi niezadowolony sposobem, w jaki o niej mówił.
-Raven to nie moja dziewczyna, tylko przyjaciółka. – Obaj buchnęli śmiechem.
-Też chciałbym mieć takie przyjaciółeczki, które ze mną sypiają. – Zacisnąłem pięści chcąc powiedzieć mu coś do słuchu, jednak nie zdążyłem.
-Na takie jesteś za głupi Clark. –rozniósł się kobiecy głos za moimi plecami. Zobaczyłem Kori ubraną w króciutkie spodenki i rozpiętą koszulę w moro odsłaniającą sportowy stanik oraz jej smukły brzuch. Miała pas z pistoletem umieszczony na biodrach, a włosy zaplecione w długi warkocz. Dwóch mężczyzn wyprostowało się jakby na widok generała. Złapała moją rękę i pociągnęła w górę, po schodach. Weszliśmy do jakiegoś pokoju oświetlonego jedynie pojedynczą świeczką. Na biurku leżał karabin snajperski, z którego ratowała ludziom życia.
-Jakim cudem? –jęknąłem. Dziewczyna stojąca przede mną, siejąca postrach wśród żołnierzy, odbierająca życia bez mrugnięcia okiem, w niczym nie przypominała mojej najukochańszej arcydelikatnej Kori.
-Zabili moich rodziców. –szepnęła stając pod zakratowanym oknem. –Garfield umarł mi na rękach, po ich ataku na wschodni posterunek. Nie jestem już tą osobą, którą byłam kiedyś. – Drżącymi dłońmi odpaliła papierosa trzymanego w ustach. Zdziwiło mnie to, przecież zawsze była przeciwna paleniu.
-Nikt z nas nie jest taki sam. – Światło księżyca oblewało ją niczym anioła. Patrzyła gdzieś w dal, na stojące w ogniu miasto.
-Więc ty i Rachel w końcu…
-Nie. –przerwałem jej odruchowo. –Jesteśmy przyjaciółmi, ale teraz potrzebowała mnie bardziej, niż kiedyś. Znasz ją przecież. Jest delikatna. – Zobaczyłem cień uśmiechu na ustach Kori. Zapanowała ciężka cisza. To był ten moment. Teraz nadeszła chwila, żebym wyznał jej prawdę, jednak gardło odmówiło mi posłuszeństwa. Nagle z dołu dało się słyszeć donośny wybuch. Dziewczyna przeklęła pod nosem łapiąc karabin. Wybiegliśmy na korytarz, a gdy dotarliśmy do szczytu schodów zobaczyliśmy wieczernik, wyścielany gruzem i ciałami naszych przyjaciół. Przez otwór, w którym kiedyś były drzwi wbiegł oddział świetnie uzbrojonych najeźdźców. To był koniec. Ostatnia linia obrony upadła.–Musimy uciekać, natychmiast. Im już nie pomożemy. –skwitowałem widząc jej sprzeciw. Ostatecznie kiwnęła głową i poprowadziła nas tylnym wyjściem. Niestety, wszędzie wokół było pełno wrogich żołnierzy. Cudem dostaliśmy się do, na wpół zniszczonego bloku naprzeciwko ulicy. Zaledwie kilka minut później na klasztor spadło kilka bomb zmiatając go i wszystkich będących wewnątrz z powierzchni ziemi. Siedzieliśmy skuleni oddychając głęboko. Szepnęła mi na ucho: Boję się. Nawet nie pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałem, ale objąłem ją ramieniem, a później nawet pocałowałem. Odwzajemniała czułość, którą jej dawałem. Tamtej nocy pozwoliła mi spełnić wszystkie fantazje, błądzące po mojej głowie od momentu naszego poznania. Gdy zaczęło świtać zasnęła, przykryta jedynie moją kurtką. Dopiero teraz mogłem uzupełnić dziennik.
03.10.2044
Dziś Gotham upadło.

To były ostatnie słowa, które nakreślił Richard Dick Grayson ps. Robin. Jako powierniczka tego notesu czułam się odpowiedzialna, żeby dokończyć jego historię.
Tamtego dnia mogłabym się wcale nie obudzić, jednak los postanowił inaczej. Rozejrzałam się po zniszczonym pokoju skąpanym w świetle słońca, a gdy nie zobaczyłam Dick’a serce podeszło mi do gardła. Kiedy kończyłam sznurować buty usłyszałam ciężkie, męskie kroki tuż za drzwiami. Zamarłam przerażona, gdy stanął przede mną mężczyzna w mundurze wroga. Dopiero po chwili zauważyłam jego wesołe, niebieskie oczy.
-Aleś mnie przestraszył dupku! –ofuknęłam go. Postanowiliśmy poczekać, aż nadejdzie wieczór, a później skryci w cieniach przedostać się na drugi brzeg rzeki i uciec, najdalej jak to tylko było możliwe. Nasi wrogowie nie zamierzali osiedlać Gotham, ich celem było doszczętne zniszczenie go, aby pokazać światu własną potęgę.
Upragniony kres dnia nadszedł, a wtedy wyszliśmy z naszego ukrycia. Panował mniej ożywiony ruch na ulicach, ale wciąż byliśmy niesamowicie narażeni. Gruzy w wielu miejscach pokrywała krew, a ciała poległych partyzantów po prostu leżały na ulicach. Ogarniał nas ciężki mrok, przepełniony skrywającymi się tam, cierpiącymi duszami. Chciałam być silna, wtedy jeszcze miałam nadzieję.
Dotarliśmy już prawie na miejsce, gdy obok nas świsnęło kilka kul. Jedna z nich trafiła mnie w ramię. Ukryliśmy się za zawaloną ścianą, a grobową ciszę ogarniającą umarłe miasto przeszył głos żołnierza wzywający pomocy. Dzięki snajperce przebiłam mu pierś, ale jego wsparcie nadeszło. Wtedy, z za naszych pleców wyłonił się mężczyzna, ocalały partyzant. Biegliśmy za nim ile tylko sił w nogach. Dołączyło do nas jeszcze kilka osób, ale później nasze szczęście dobiegło końca. Otoczyli nas. Każdy, który chociaż wychylił nos poza gruzowisko padał martwy, aż zostaliśmy tylko my. Pokryci kurzem, zaschniętą krwią, bez amunicji, bez szans na przeżycie. Wtedy Dick spojrzał mi głęboko w oczy, a ja szukałam w nim chociażby krzty nadziei.
-Kori. –szepnął. -Kocham cię. Zawsze kochałem. – Objął moją twarz dłońmi, chciał, abym go uważnie słuchała, ale już wtedy wiedziałam, co zamierza zrobić. Próbowałam go zatrzymać, powiedzieć cokolwiek. –Ukryj się, spróbuj jeszcze raz przed świtem.
-Nie. -wyjąkałam, a łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni notes i włożył mi do rąk.
-Przeżyj. Dla mnie. – Połączył nas pocałunek. Namiętny. Stęskniony. Ostatni. –Kocham cię. –powtórzył wstając nad linię barykady, w którą wciąż uderzały pociski. Drążącymi dłońmi próbowałam, chociaż złapać nogawkę jego woskowych spodni, wybełkotać cokolwiek. Jednak przeszedł dumnie na drugą stronę, z rękami uniesionymi w górze i donośnym okrzykiem: Jestem ostatni! Padł jeden strzał, po którym ciężkie ciało bezwładnie osunęło się na ziemię.

 -Babciu, babciu to był dziadziuś, prawda? – Spojrzałam na sześcioletnią dziewczynkę siedzącą obok mnie na kanapie. Miała krótko ścięte, ciemne włosy oraz zielone oczy podobne do moich. Zawsze promieniała, napełniała wszystkich radością i wywoływała uśmiech nawet w najgorszych chwilach.
-Lili! Nie przerywaj, chciałem posłuchać do końca! –ofuknął ją brat. Brian miał dwanaście lat i był moim najstarszym wnukiem. Grube kosmyki, koloru smoły, opadały mu na czoło, jednak nie przysłaniały oczu, takich samych jak siostry.
-To już koniec, kochanie. – Popatrzył na mnie zdziwiony.
-Wcale nie! – Rozczochrałam mu włosy uśmiechając się, ale bolesne wspomnienie tamtych dni powróciło. Po jego śmierci nastąpił najgorszy czas w moim życiu. Musiałam robić wszystko, aby ocalić swoje życie i życie mojej córki, którą już wtedy nosiłam pod sercem.
-Mamo. –usłyszałam znajomy głos. W przejściu pomiędzy salonem i kuchnią stanęła Mari, najpiękniejsza kobieta chodząca dziś po świecie. Ciemne włosy spływały wzdłuż jej ramion i sięgały, aż po same biodra, a inteligentne oczy obserwowały naszą trójkę. –Znów czytasz im dziennik taty? – Kiwnęłam lekko głową. –Dzieciaki zaraz będzie obiad. Jazda umyć ręce.
-Babciu proszę przeczytaj do końca! – Drobny chłopiec złapał mnie za rękę. Widziałam w jego oczach upór, który zawsze okazywał, gdy na czymś mu zależało. Westchnęłam poprawiając okulary i wracając wzrokiem na pożółkłe stronnice.
-Ja ocalałam, dzięki niemu. Wtedy czekałam na miłość zbyt długo…
-Dlatego dziś kocham tak mocno. –dokończyła Mari obdarzając mnie uśmiechem. Uśmiechem Dicka Graysona. 


Ostatnia część opowiadania o powstaniu. 
-Piszcie jak się podobało! - #Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!#
-Przestań żebrać kartoflu!
-No chciałam tylko, żeby...
-Milcz! Jesteś cholerną naciągaczką!
-Co?? Ja przecież...
-Ta, ta. Lepiej się żegnaj, bo tego twojego beztalencia nikt nie chce czytać
- ;_;

#Jetem dla siebie taka surowa#

P.s Zamówienie dla Bestialski ja .... No cóż próbuję! Na prawdę! 
Poza tym zamówienie od Skandynawska Girl będzie niedługo gotowe!

niedziela, 5 kwietnia 2015

Po prostu nie umiesz się myć [Levi x Hanji]

Ogromny las spowijał mrok, a zimne krople deszczu nieprzyjemnie uderzały o jego wściekłą twarz. Co chwilę popędzał spienionego konia. Mknął jak szalony, oby tylko zdążyć, oby nie było jeszcze za późno. Wysłał ich tylko na rutynowy zwiad sprawdzonej już wcześniej okolicy. Wszystko powinno być w porządku, ale nie było. Gdy kilkanaście minut temu rozkoszował się widokiem gwiazd na nocnym niebie, przeszyła go wściekle czerwona łuna i już wiedział. Odgłos kopyt uderzających w leśną ścieżkę zagłuszył nagle ryk tytana. Był blisko, czuł to każdym skrawkiem napiętego ciała. Zaledwie sekundę po tym, jak odpalił swój sprzęt, potwór uderzył w konia. Musiał się nim zająć, natychmiast. Ciemność była przytłaczająca, a zacinający deszcz jeszcze bardziej utrudniał widoczność. Wtedy kapralowi błysnął kawałek szyi i nawet się nie zawahał. Zmienił kierunek lotu, po czym bez zbędnych ceregieli zatopił w nim ostrza. Gigant opadł z hukiem na ziemię, jednak zamiast zwyczajnej ulgi przyniosło to mężczyźnie dreszcz niepokoju. Teraz widział wyraźnie. Tytan nie był sam. Jeszcze trzy, nie, cztery. Gdzie, do cholery, była grupa, którą tu wysłał? Armin, Petra, Auroro i Hanji. Ta głupia okularnica miała nimi dowodzić! Jeśli, któremukolwiek się coś stanie, to wyciągnę ją nawet z bebechów tych obleśnych tytanów. –myślał, coraz mocniej zaciskając dłonie na  mieczach. Lodowaty wiatr przeszył mokre ubrania na wylot wywołując drętwienie całego ciała. Jego oczy wodziły za koślawo poruszającymi się stworzeniami. Jeden z nich miał coś przy ustach. Kapral wytężył wzrok i dopiero wtedy dostrzegł pelerynę, z zakrwawionymi Skrzydłami wolności. Napiął się jak kot gotowy do skoku, ale jego uwaga została rozproszona przez długi gwizd. Spojrzał w stronę skąd dobiegał odgłos. Na jednej z pobliskich gałęzi stały trzy osoby. Dwie drobne, przygarbione, pewnie ranne oraz jeden potężny mężczyzna. Levi wystrzelił się w ich stronę, rykoszetem zabijając najbliżej stojącego tytana.
-Melduj. –warknął, gdy tylko dotknął stopami podłoża. Auroro zasalutował, po czym lekko przygaszonym głosem oznajmił.
-Już wracaliśmy. Z północy zaszło dwóch 15-metrowców. Zabiliśmy ich, ale szybko nadeszli kolejni. Petra i Armin zdjęli trzech, ich sprzęt jest bezużyteczny. Razem z Hanji zdjęliśmy czterech. Później zniknęła mi z oczu. Wróciłem tu na resztce gazu. – W kapralu, aż zawrzało. Gdzie ta pieprzona dziewucha, która denerwowała go nawet sposobem oddychania?!  Jego kobaltowe oczy zabłysły szałem, jednak twarz wciąż pozostała tak samo zimna jak na co dzień. To była peleryna Hanji. –pomyślał jeszcze bardziej potęgując swój gniew. Bez słowa skoczył w dół, aby niczym na jednym wdechu zniszczyć  wszystkich. Wykonał swój popisowy wiraż, a potem stanął na ziemi, wśród dymiących ciał. Jednakże jego złość wciąż wrzała. Chciał zabić ich więcej, chociażby ze stu. Przez nich Hanji… Uniósł głowę ku niebu, aby deszcz mógł obmyć spocone skronie. Od śmierci swoich towarzyszy z podziemia wiedział, że nie powinien przywiązać się już do nikogo, a jednak. Była przy nim odkąd tylko wstąpił do wojska, już tyle lat. Od dłuższego czasu przyłapywał się na tym, że wstając codziennie rano myśli o niej. Później parzył kawę, szedł do jej pokoju i przenosił śpiącą znad biurka do łóżka, aby chociaż na chwilę mogła odpocząć. Teraz nie wyobrażał sobie bez niej życia. Miał ochotę krzyknąć, ale coś ścisnęło mu płuca.
-Levi uratowałeś mi życie! – Dopiero wtedy mężczyzna dostrzegł ściskającą go osobę. –Myślałam, że już po mnie. – Odsunął brunetkę na odległość swoich ramion nie mogąc dowierzyć własnym oczom. Przed chwilą ją opłakiwał, a teraz może znów trzymać w ramionach. Wziął głęboki wdech i patrząc jej głęboko w oczy powiedział:
-Ufajdałaś mnie. – Faktycznie Hanji ociekała krwią pomieszaną z cuchnącą śliną tytana. Zdjął z ramion pelerynę, po czym założył kobiecie. Była zdezorientowana, dziękując Bogu, że kapral nie może zobaczyć jak się rumieni. Niespodziewanie przejechał dłonią po jej pośladkach. Pomyślała przez ułamek sekundy, że to próba molestowania, któremu pomijając okoliczności wcale by się nie broniła, ale on tylko przerzucił ją sobie przez ramię i wystrzelił sprzęt do trójwymiarowego manewru. Po tym całą piątką czekali na grupę jadącą gdzieś za Levi’em. Dotarła znacznie wolniej niż on, bo musieli załadować dodatkowy sprzęt i przyprowadzić kilka koni więcej. Byli pewni, iż kapral zajmie się wszystkim zanim dojadą. Hanji siedziała w siodle tuż za jego plecami, wciąż trajkocząc, jak to zjadł ją tytan, ale kiedy wbiła mu ostrze w język otworzył usta i wyskoczyła. To zmęczone trajkotanie pomimo swojego zwykle irytującego charakteru, teraz go uspokajało. Mógłby słuchać tego godzinami. Jakieś dziesięć minut przed przyjazdem do siedziby żołnierzy położyła głowę na jego ramieniu, przez co jeszcze wyraźniej czuł zapach tytana.
-Osobiście dopilnuję, żebyś się umyła. –warknął oschle.
-Daj spokój! Wiesz ile to próbek?! To fascynujące! Będę w końcu mogła porządnie zbadać ich ślinę!
-Tak, tak, ale najpierw się wykąpiesz.

Stał pod łazienką słuchając jak siedząca wewnątrz kobieta podśpiewuje pod nosem. Skąd ta głupia baba ma tyle radości w sobie? –myślał oparty o ścianę. W końcu usłyszał zgrzytnięcie zamka.
-O! – Wyraźnie ucieszyła się na jego widok, nawet nie skrępowana tym, że stała w samym ręczniku. –Kapralu Krótki, zajęłam ci łazienkę? – Zaśmiała się wesoło dostrzegając jak nieznacznie zmarszczył brwi. Ostatnia osoba, która go tak nazwała wylądowała w szpitalu, ale ona miała taryfę ulgową.
-Wracaj tam okularnico. – Zupełnie zbił ją z tropu. Przechyliła lekko głowę przyglądając mu się bacznie. –Do wanny idiotko. Wciąż śmierdzisz jak jeden z nich. – Zrobiła krok w przód, tak, że ich nosy niemal przyległy do siebie końcówkami.
-Ale nie odejdziesz, prawda? – Zaskoczony tą nagłą bliskością próbował uspokoić kołatające serce. Złapał za czubek jej mokrej głowy i ze znaną dla siebie oziębłością obrócił ją w stronę łazienki. Każda normalna kobieta uznałaby to za odrzucenie, jednak Hanji czując jak jeszcze bardziej zmniejszył odległość, tylko wstrzymała oddech.
-Nie, dopóki poziom twojej czystości nie będzie zadowalający. – Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy wymruczał jej to do ucha. Zniknęła za drzwiami, a staremu żołnierzowi zabuzowała wyobraźnia, po usłyszeniu opadającego na ziemię ręcznika. Zawrócił ją tam jeszcze raz nieusatysfakcjonowany wtórną kąpielą. Nie obchodziły go rany i zmęczenie, które nosiła. Ukryta pod lekkomyślnością i zbytnią emocjonalnością drzemała w niej siła, wielka siła, a Levi doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Po trzecim myciu stanęła przed nim wyczerpana, jak jeszcze nigdy. Zlustrował rozgrzane, prawie nagie ciało wzrokiem, pociągnął nosem i ostatecznie cmoknął z niezadowoleniem. Westchnęła rozgoryczona.
-Tobie nie można dogodzić, pedanciku. – Odwróciła się z zamiarem odejścia, ale obiema rękami chwycił ją za talię i przycisnął mocno do swojej piersi. Boże, co ja znowu wyprawiam? –powtarzał sobie w myślach. Takie sytuacje były rzadkością, ale już miały miejsce kilkakrotnie. Zawsze tuż po tym, jak któreś zbytnio przechyliło swoje istnienie w stronę śmierci.
-Nie moja wina, że nie umiesz się myć. – Czuł jak oparta o niego plecami kobieta rozpływa mu się w ramionach. W mgnieniu oka podniósł ją nad ziemię, przez co kurczowo chwyciła go za szyję.
-Jesteś okropny, wiesz? –szepnęła zmęczona delikatnie sunąc palcem po otarciach od pasów do trójwymiarowego manewru widocznych pod koszulą kaprala. Miała takie same, przypominające o sobie przy każdym ruchu.
-Wiem. – Szedł do pokoju kobiety obiecując sobie, że kiedy tylko tam dotrze położy ją na łóżku i odejdzie. Zrobił tak. Zaciskając zęby nacisnął klamkę chcąc wyjść, jednak ciszę przeszył uwodzicielki głos.
-Już idziesz? – Kątem oka dostrzegł zgrabne nogi oświetlone łuną wschodzącego za oknem słońca. Nerwowo przeniósł wzrok z powrotem na drzwi. W piersi serce dudniło mu jak oszalałe, a do tego mógłby przysiąc, że kołnierzyk chciał go udusić. Podłoga skrzypnęła cicho, kiedy postawiła na niej stopy. Był pewny, chwilę później na ziemi wylądował również mokry ręcznik. Uporczywie wbijał oczy w to samo miejsce. –Levi, to zajęło nam już zbyt dużo czasu, nie sądzisz? – Położyła dłonie na jego biodrach, a potem przesunęła w stronę sprzączki paska od dolnej części uzbrojenia, której nigdy nie zdejmował. Chwycił jej ręce, gdy zaczęła go rozpinać.
-Niby co? –syknął wciąż odwrócony plecami.
-Daj spokój. – W końcu uporała się z zamkiem i zadowolona z siebie dodała. –Możemy to robić jako przyjaciele. Nie musisz mnie kochać. – W tamtej chwili czuł się jakby nie w swoim ciele. Najsilniejszy żołnierz ludzkości nigdy nie powinien pozwolić sobie na takie coś, a już zwłaszcza za murami. Jednakże odwrócił się gwałtownie, objął smukłą talię oboma rękami i przycisnął z całej siły do siebie. Kobieta jęknęła cicho tuż przed jego nosem.
-A jeśli kocham? – Oboje przymknęli oczy, więc kapral mógł tylko czuć jak kobieta drży i uśmiecha się, w ten swój szaleńczy sposób. W odpowiedzi pocałowała go gorąco. Levi rozluźnił mięśnie, poczuł jej smak, wiedział, że nie musi szukać już nikogo innego.

Błagam powiedzcie, że się podobało! 
Ale tak serio. Jak wyszło?