piątek, 21 sierpnia 2015

Darkest memory

Notka na rzuczenie Maniaka X-Menów, który jakimś cudem złapał mnie na Hangouts.
Wybacz, że tak długo to trwało to przez te "tabuny złaknionych rozdziałów czytelników". :) 
Notka zainspirowana zdjęciem 

Zeskoczyłem z rampy na trampolinę, a z niej wykonując potrójne salto na ziemię. Chciałem pokazać rodzicom, że jestem już gotów, by wystąpić w prawdziwym spektaklu. Przeniosłem na nich wzrok, ale oni zamiast patrzeć ściskali się i szeptali do siebie coś zaciekle. Nadąłem policzki gotów zrobić im awanturę. Jednak, gdy podszedłem wystarczająco blisko oboje wysłali mi radosne uśmiechy.
-Kochanie. - Mama przyklęknęła przede mną. Brązowe włosy, niby spięte w kucyk wciąż opadały na jej twarz. Niebieskie oczy, które odziedziczyłem, patrzyły z taką miłością, że chęć konfrontacji zniknęła bez śladu. Zadbaną dłonią dotknęła miejsca, w którym znajdowało się moje serce. -Gdy widzę cię, tam na górze, przypominasz mi maleńkiego ptaszka. - Delikatnie przejechała po konturach litery R na kostiumie. -Maleńkiego rudzika. Razem z tatą myślimy, że jesteś już gotowy. - Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, ale w końcu rzuciłem się mamie na szyję.
-Na prawdę? Tak bardzo dziękuję! Dziękuję. Dziękuję! Dziękuję! - Skoczyłem do ojca, który zawsze był bardziej statyczny, choć właśnie za to go tak kochałem. Objął mnie ramieniem, po czym podniósł nad ziemię bez najmniejszego problemu. Kiedyś chcę być tak silny, umięśniony i zwinny, jak on! Z drugiej strony przytulił mamę, która śmiała się w najlepsze. To był najszczęśliwszy dzień mojego życia.
Niedługo później zaczęliśmy trenować do wspólnego występu. Oni mieli zacząć. Wyskakują z jednej strony. Mama robi akrobacje w powietrzu i oboje udają, że nie zdążyli złapać się za dłonie. Wtedy na niższym z drążków pojawiam się ja “ratując ją od śmierci”. Oczywiście wszystko było zupełnie bezpieczne i przemyślane. Żadne z nas ani razu nie wpadło w siatkę umieszczoną nad ziemią podczas treningów.  Mama wiedziała, że ją złapię, a ja wiedziałem, że ona złapie mnie.
Złapią mnie zawsze.
Byliśmy gotowi.
Nadszedł wieczór mojego debiutu. Dyrektor cyrku zapowiedział nasze wejście:“Panie i panowie! Latający Graysonowie!” Publika zagrzmiała wiwatami i brawami. Czułem tłukące w piersi, zdenerwowane serce. Zacisnąłem pięści próbując opanować emocje. “Jesteśmy z ciebie dumni Robinku” szepnęła mi mama z wielkim uśmiechem zanim zajęli wyznaczone miejsce. Wielki reflektor rzucił snop Świtała na moich rodziców stojących na krańcu podestu. Chowałem się w cieniu obserwując ich atletyczne sylwetki machające do publiczności. Wziąłem głęboki oddech. Czas zacząć.
Trzymając w dłoniach ten sam drewniany drążek zeskoczyli w dół. Usłyszałem ciche skrzypnięcie, jednak szybko wytłumaczyłem to niedokręconymi deskami. Nagle tłum ryknął przerażony, a ja wiedziałem, że to za wcześnie. Podbiegłem do brzegu podestu. Ujrzałem skrawek pękniętej liny. Moi rodzice spadali, ale już nigdy nie mieli unieść się w górę. Krzyknąłem rozpaczliwie, lecz to nic nie dało. Wrzaski przeszył głuchy odgłos łamanych kości. Nie mogłem uwierzyć. To się nie stało! Przez chwilę czułem tylko pustkę. Nicość. Jednak zaraz zastąpił ją żal, wściekłość, rozpacz. Łzy płynęły po moich policzkach wartkim strumieniem. Zbiegłem na dół i doskoczyłem do ich ciał, wokół których zebrały się spore kałuże krwi. Mama leżała na plecach, a tata na brzuchu. Wyglądali jakby usnęli. To był koszmar. Krzyczałem próbując ich obudzić. Nie zostawiajcie mnie! Nie zostawiajcie! Czyjeś silne ramiona odciągnęły mnie na bok. Szarpałem się i krzyczałem, a ból rozdzierał mi serce na miliony kawałeczków. W głowie słyszałem śmiech mamy, głęboki głos taty, po czym dźwięk łamanych kości.
-Rodzice byli jedyną rodziną, jaką chłopiec miał. - Batman był przerażający, jednak zabrał mnie do siebie, a ja zamiast spać w wyznaczonej przez Alfreda sypialni podsłuchiwałem ich rozmowę. -Rozumiem jego najgłębszy ból. Jego najciemniejsze wspomnienie. - Przed oczami znów stanął mi obraz rodziców w kałuży krwi.
Energicznie otworzyłem oczy, zdając sobie sprawę, że to tylko sen. Usiadłem nerwowo, a mój oddech był szybki i płytki. Lata temu pogodziłem się z ich śmiercią, jednak dziś znów czułem, jak serce przekłuwa tysiące igieł. Przyłożyłem dłoń do twarzy czując piekące oczy.
Pogodziłeś się z tym Dick.
Oni odeszli.
Wziąłem głęboki wdech opierając przedramiona na kolanach. Smutek wciąż zżerał mnie od środka.
Kochałem ich, a oni kochali mnie. Ale dlaczego odeszli tak szybko!? Głęboki szloch znów wstrząsnął moją duszą. Samotna łza spłynęła po policzku zostawiając za sobą chłodny ślad.
Dziś żyłem. Ratowałem życia innych. Strzegłem sprawiedliwości. Byłem Robinem.
A oni byliby dumni.

Na pewno!

niedziela, 16 sierpnia 2015

4.02 Nigdy, przenigdy

-Więc mówi Pan, że to nie Pani Anders wymusiła pierwszeństwo? - Zapytał funkcjonariusz podnosząc brew w geście niedowierzania.
-Tak. Prawie trzykrotnie przekroczyłem dozwoloną tu prędkość, wiec gdy Pani Anders po upewnieniu się, że nic nie jedzie ruszała uderzyłem w maskę jej samochodu. - Zapisał coś w notesiku i po raz kolejny podejrzliwie na mnie spojrzał. Doskonale wiedział, że gadam bzdury. Uszkodzenia wyglądałaby zupełnie inaczej.
-Rozumie Pan, że to z pańskiej kieszeni...
-Mam dobre ubezpieczenie. - Wysłałem mu wesoły uśmiech.
-Skoro tak. - Dał za wygraną i zamknął zeszyt. -Dziękuję Panie Grayson. - Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym ruszyłem w stronę karetki. Znów będę musiał pousuwać sobie punkty karne z systemu policji. Czasem na prawdę widziałem plusy bycia policjantem. Oczywiście takie zabiegi są nielegalne, ale cóż komisarz nie może stracić prawa jazdy za wykroczenia drogowe.
-Zakładam, że to pan jest tym potrąconym motocyklistą. - Usłyszałem miły kobiecy głos. Zaraz obok przystanęła lekarka, całkiem ładna lekarka.
-Do usług. - Wysłałem jej cwaniacki uśmieszek.
-Zapraszam do karetki, zbadam pana. - Również się uśmiechała, chociaż próbowała to ukryć za zawodową oziębłością.
-Zapewniam, że najważniejsze rzeczy są na swoim miejscu, ale jeśli pani doktor chce, to mogę pokazać. - Sięgnąłem do rozporka.
-Może innym razem. - Udając zawiedzionego rozłożyłem ręce. Zaraz po tym starszy lekarz pomógł Kori wysiąść z karetki.
-Tak jak mówiłem proszę na siebie uważać. - Miała na czole opatrunek, ale wyglądała znacznie lepiej.
-Jak się czujesz? -zagadnąłem odrobinę zmartwiony. Wyglądała na zestresowaną, może jakby trochę zmieszana.  
-Dobrze, dziękuję. - Wokół już wszystko zniknęło. Samochód i motocykl zostały odholowane, a ruch znów płynął swoim rytmem. Słońce zaczęło powoli tulić się do horyzontu.
-Zadzwonię po taksówkę i Cię odwiozę.
-Nie, bardzo dziękuję. - Próbowała nie patrzeć mi w oczy, jakby czuła się nieswojo. Czyżbyśmy mieli AŻ taką przepaść między sobą?
-Nalegam. - Dopiero teraz podniosła wzrok.
-Mój przyjaciel już tu jedzie. - Ah, no tak, miała kogoś. Jak mogłem o tym nie pomyśleć. -To my Cię odwieziemy. - Przeczesałem włosy ręką. Głupio trochę. Wtedy z zawrotną prędkością na chodnik wjechał stary Jeep. Jak strzała wyskoczył z niego blond włosy chłopak. Przypominał modliszkę, dwumetrowy patyk.
-Kori. Mój Boże. Wszystko w porządku? - Położył swoje dłonie na ramionach dziewczyny uważnie obserwując jej minę. Zanim zdążyła odpowiedzieć odgarnął grzywkę z plastra.
-Zwykłe obtarcie. Kilka dni i się zagoi. -szepnęła widząc jego troskę. Zawładnęła mną niezrozumiała chęć obicia mu tej dziecięcej buźki.
-To ty w nią wjechałeś. -warknął ustawiając dziewczynę za sobą, jakbym miał zamiar ją skrzywdzić. Tak, tak. Dalej. Daj mi pretekst. Jesteś już blisko.
-Gar. Uspokój się. To Dick Grayson, mój przyjaciel z dzieciństwa. - Objęła jego prawe ramię jakby nie do końca pewna, czy zaraz się na mnie nie rzuci. A ja właśnie na to liczyłem. -Pamiętasz? Opowiadałam ci o nim. Ten akrobata. - Auć. Ten akrobata? Tylko tyle mu o mnie powiedziała? -A poza tym to ja wymusiłam na nim pierwszeństwo. - Facet jakby nabrał trochę rozsądku. A jego "prawie straszne" spojrzenie złagodniało. Spojrzał szybko na zegarek.
-Tak w ogóle, jestem Garfield Logan. - Wyciągnął dłoń, którą ściągnąłem ze sztucznym uśmiechem.
-Jak ten kot z kreskówki? - Zadrgała mu powieka. Czyżbym uderzył w czuły punkt? Z całych sił próbowałem nie zaśmiać mu się w twarz. Natomiast Kori nie miała takich oporów. Wystrzeliła przyjemnym śmiechem opierając się o ramię mężczyzny.
-Zaraz będziesz wracać pieszo. -mruknął, a ona ucichła wykonując gest wiecznego milczenia z wyrzucanym kluczykiem. -Dobra. Podrzucić Cię gdzieś Dick?
-Nie, dzięki. Jestem tu tylko przejazdem, no wiesz miała być krótka wizyta w interesach. Wezmę sobie taksówkę i przenocuję w hotelu.
-Nie ma mowy. - Podniosłem brew patrząc na niego z dołu. Słucham? -Hotele w tym mieście to zarobaczone speluny. Wybulisz kupę kasy i jeszcze coś złapiesz. Kori... - Zwrócił się do kobiety, która chociaż wciąż ukryta w połowie za jego ramieniem nie spuszczała ze mnie wzroku. -Rae wraca dopiero jutro na noc, nie?
-Niby tak, ale...
-Myślę, że powinieneś przenocować u niej w mieszkaniu. Będzie wolne łóżko, a jak nie to możesz spać nawet na kanapie. Będzie bezpieczniej. - Koleś poznał mnie kilka minut temu, a już zaufał mi na tyle, żeby pozwolić spać u swojej dziewczyny? Chyba był nie do końca zdrowy na umyśle.
-Ja nie chcę...
-Postanowione. -przerwał mi w pół zdania. -A teraz wsiadajcie, bo znowu spóźnię się do roboty. - Już bez słowa wziąłem kask i wcześniej zdjętą kurtkę, po czym podążyłem za nimi do samochodu. Przez całą drogę gęba mu się nie zamykała. Z jednej strony był zabawnym kolesiem, którego nawet można by polubić. Z drugiej natomiast nie rozumiałem, co Kori w nim widzi. Wywnioskowałem, że jest strażakiem i lubi zwierzęta. Gdy wysiedliśmy, a Gar odjechał Kori znów wydawała się być skrępowana moją obecnością. Niewiele mówiła, wciąż nie patrząc mi w oczy. Wziąłem prysznic zakładając pożyczone od blondyna dresowe spodnie. Moje motocyklowe nie nadawały się do niczego oprócz jeżdżenia. Usiadłem na kanapie czekając, aż rudowłosa skończy kąpiel. Mieszkanko było małe, ale zadbane i niezwykle przytulne. W końcu Kori wyszła. Dopiero teraz na prawdę dostrzegłem, że dojrzała. Jak piękny pąk róży, który zanim zdążysz się obejrzeć rozkwita w zachwycający kwiat. Usiadła obok patrząc mi w twarz z taką ciekawością, jakby szukała swojego dawnego przyjaciela.
-Nie powinnaś zdejmować opatrunku. - Z tego, co widziałem rana nie była głęboka, ale zabezpieczenie zawsze powinno być, zwłaszcza w tak delikatnym miejscu. -Gdzie apteczka?
-Nie ma potrzeby. - Obdarzyłem ją zimnym spojrzeniem, a ona jakby zesztywniała. -Nad zlewem. -szepnęła. Miałem nadzieję, że to nie strach tak nią trzęsie, a inne, znacznie przyjemniejsze uczucie. Z plastrem w dłoni znów usiadłem na przeciwko niej. Zacząłem opatrywać ranę. Czułem ciepły oddech na szyi, który wywołał miły dreszczyk. Nagle kobieta ni stąd ni zowąd zaczęła się śmiać. -Przepraszam. -wyjąkała zakrywając usta dłonią. -Po prostu przypomniało mi się, jak to ja Cię opatrywałam za każdym razem. - Przewróciłem oczami. Ooo tak, ja też dobrze pamiętam, jak bawiła się w panią doktor. -Zawsze coś ci się działo.
-Bo zawsze musiałem Cię wyciągać z kłopotów. - Skończyłem zakładać plaster i odsunąłem się nieco, niezbyt daleko. -Pamiętasz, jak rzuciłem się na psa, który Cię zaatakował? Po twoim opatrunku weszła mi infekcja, a i tak miałem założone trzy szwy. - Kobieta uśmiechała się szeroko ukazując szereg białych zębów. Wtedy myślałem, że to najgorszy ból na świecie. Dziś bez problemu sam zaszyłbym sobie ranę.
-Wyprzystojniałeś. - Powiedziała pól żartem pół serio. Zrobiłem głupią minę puszczając jej oczko. Zachichotała.
-Natomiast ty wciąż wyglądasz tak samo. - Od razu nadęła policzki. -Tak samo pięknie. - Jej oczy opadły na podłogę, a policzki zaczerwieniły się uroczo. Mokre włosy opadały zalotnie na czoło, policzki i plecy. -Więc, Kori, opowiadaj co działo się z tobą przez te… - Policzyłem szybko w myślach. -piętnaście lat? - Najpierw posmutniała, a później przylepiła do twarzy sztuczny uśmiech.
-A ty? - Delikatnie szturchnąłem ją w ramię, jak dzieciak.
-Zapytałem pierwszy. - Westchnęła kapitulując. -Ze szczegółami proszę. - Wyciągnąłem nogi przed siebie wygodniej rozkładając się na kanapie.
-No więc jak miałam osiem lat wyjechaliśmy z Gotham, ale to chyba pamiętasz?
-Ooo tak! - Zaśmiałem się pod nosem. -Pamiętam jak krzyczałaś moje imię przez okno pociągu. - Dostałem kuksańca w bok, który zabolał dziesięć razy bardziej przez potłuczone żebra.
-Ja przynajmniej nie mazałam się jak mała dziewczynka. - Fakt, gdy odjeżdżała wylałem strumienie łez. Dla dziesięciolatka strata najbliższej przyjaciółki, w której de facto od zawsze się troszkę podkochiwał, była najgorszym ciosem prosto w serce.
-Jasne, jasne. -mruknąłem nie chcąc drążyć tematu. -Jak było tu, w Central City?
-Dobrze. - Jej głos z radosnego zrobił się jakby matowy. -Zamieszkaliśmy w wieżowcu. Uznałam to za tragedię, bo kochałam nasze podwórko. - W Gotham miała wielki dom z ogromnym ogrodem i basenem, którego zawsze jej zazdrościłem. -Ale przywykłam. Szkoła też była nie najgorsza, chociaż śmiali się z moich włosów. - Dziwił mnie ten pusty ton, a jeszcze bardziej, że wbiła wzrok w wyłączony telewizor. -Jakieś dwa lata później matka poznała niejakiego Juana Carlosa, meksykanina na wizie turystycznej. Gdy miałam jedenaście lat odeszła od nas i zniknęła gdzieś w Meksyku. Nigdy nie napisała chociażby listu. Ojciec zaczął pić. Stracił pracę. Sprzedał mieszkanie, więc wylądowaliśmy w jakimś jednopokojowym, zawszonym motelu. Wtedy zainteresowała się nami opieka społeczna. W jednym ze swoich dość częstych napadów szału, ojciec pobił mnie prawie do nieprzytomności. Następnego dnia dyrektorka szkoły wezwała policję. Trafiłam do sierocińca w swoje piętnaste urodziny. Pomimo wszystko, co wcześniej miało miejsce nie załamałam się. Dalej utrzymywałam dobre oceny i optymistyczne nastawienie do życia. Myślałam: Przecież gorzej być nie może. Jednak mogło i było. Po jakimś półtora roku w sierocińcu dowiedziałam się, że pewien mężczyzna chce mnie adoptować. Byłam szczęśliwa, aż do pierwszego spotkania. Był czterdziestoletnim zboczeńcem, od którego na kilometr pachniało dużymi pieniędzmi. Gdy zrozumiałam w jaki sposób na mnie patrzył złamałam mu nos książką, ale i tak mnie adoptował. Przeszłam tam piekło. Uciekałam z dziesięć razy, choć za każdym razem prał mnie solidnie. Nie dałam za wygraną, aż w końcu się udało. Znalazłam robotę, później kolejną i jakoś dałam radę. - Szczęka opadła mi na podłogę. Mówiła o tym z takim dystansem, jak o obejrzanym zeszłego wieczora niezbyt ciekawym filmie. Chciałem zapytać, czy żartuje, jednak, gdy zwróciła twarz w moją stronę... Małe zmarszczki pojawiły się wokół jej oczu dodając całości co najmniej dziesięciu lat. Sztuczny uśmiech kłuł moje serce niczym ostrze noża.
-Kori… -szepnąłem przeciągle wciąż nie wierząc. Wzruszyła ramionami, ale kryło się w tym coś więcej.
-Co było to było. Nie ważne, jak byśmy chcieli nie zmienimy tego. - Delikatnie dotknąłem jej ramienia. Wesoła maska wciąż nie zeszła z jej twarzy. Była silna, wiedziałem to od zawsze, jednak teraz to ja potrzebowałem bliskości. Ostrożnie przyciągnąłem kobietę w swoje ramiona. -Dick, to na prawdę… - Była sztywna jak lalka, a jej głos wyrażał rozbawienie. Pewnie myślała, że chcę ją pocieszyć.
-Wybacz mi. - Zaczęła chichotać nie odsuwając głowy od mojej szyi. -Wybacz, że cię nie ochroniłem. - Ton jej śmiechu przybrał na głębokości, po chwili zmieniając się w gorzki szloch. Rozluźniła mięśnie, obejmując mocniej moją pierś. Nigdy nie próbowałem szukać Kori, chociaż gdybym chciał znalazłbym ją bez problemu. Gdy ona cierpiała, ja grzałem dupę w posiadłości Wayne’a i bawiłem się w Robina. -Obiecuję, już nigdy, przenigdy, nie pozwolę cię skrzywdzić.


Rozdziały są dodawane w dzikiej chronologii, wiem, ale na bieżąco uzupełniam Spis Treści, w którym wszystko jest -mam nadzieję- czytelnie posegregowane.
Proszę o komentarze, bo jak wiecie to najlepsza motywacja do pisania kolejnych rozdziałów.
I pytanko, które z opowiadań najbardziej przypadło wam do gustu?

czwartek, 6 sierpnia 2015

4.01 Przypadek, czy przeznaczenie?


-Tak panie dyrektorze. Oczywiście będę mogła zawieść  te papiery do urzędu. Dziś? Tak, spróbuję. Rozumiem, że nie będzie pan miał czasu odebrać syna. Ważne spotkanie... Aha... Tak, tak. Bardzo proszę. Do widzenia. - Już chciałam odstawić telefon od ucha, ale znów zaczął coś mówić. Miałam go serdecznie dość. Bycie jego sekretarką to najgorsza robota, jaka trafiła mi się w życiu. Wszystko robiłam sama. Sprawdzałam poprawność umów, dzwoniłam do ważnych kontrahentów, a nawet odbierałam jego syna ze szkoły podczas, gdy on posuwał swoją najbliższą asystentkę. -Mam podać numer telefonu do Sthubenmayera. Akurat prowadzę auto. - Jechałam najbardziej niewdzięczną, pełną niewidocznych zakrętów, źle oznakowaną drogą w Gotham. -Bardo pilne? Dobrze zrobię to w tym momencie. - W końcu połączenie zostało zakończone. Jedną ręką wyginając się do nienaturalnej pozycji zmieniałam bieg, drugą trzymałam kierownicę. Włączyłam kontakty i dosłownie przez moment odwróciłam wzrok od drogi. Coś wielkiego uderzyło w maskę samochodu. Instynktownie depnęłam w hamulec, a przez nie zapięte pasy poleciałam na przednią szybę.
Strasznie piszczało mi w uszach, a świat wokoło wydawał się być zbyt jasny niż normalnie. Straciłam przytomność? Byłam trochę otępiała, ale niewystarczająco, by nie wiedzieć, że spowodowałam wypadek. Otworzyłam drzwi, po czym niemal wypadłam na jezdnię. Wszędzie leżał połamany plastik i odłamki roztrzaskanych szyb. Ledwo stojąc na nogach ruszyłam w stronę przodu. Zamiast ujrzeć samochód, na asfalcie leżał skasowany motocykl. Nerwowo rozejrzałam się dookoła, przez co niemiłosiernie zabolała mnie skroń. Zaledwie kilka metrów dalej od miejsca wypadku leżał człowiek w kasku i kombinezonie. Nie ruszał się. Boże, zabiłam go. Najszybciej jak mogłam podbiegłam do poszkodowanego. Potrząsnęłam jego ramieniem próbując nawiązać kontakt.
-Hej. Słyszysz mnie? - Głos miałam przeszyty paniką, a ręce drżące niczym młot pneumatyczny. W myślach jak mantra zajadły głos wciąż powtarzał: Zabiłaś go. -Halo. - W szybce jego kasku widziałam tylko swoje odbicie. Żałosne załzawione oczy, czerwone policzki i krew płynąca delikatnie przy skroni. Bałam się. Nie. Drżałam z przerażenia.
Nagle powietrze przeszyło cierpiętnicze jęknięcie, a wielkie cielsko przekręciło się na plecy. Siedziałam na nogach z wyprostowanymi plecami i miną stu procentowego debila.
-Jak jeździsz głupia babo? Skąd ty masz to prawo jazdy? W chipsach wygrałaś? - Podniósł się do pozycji półsiedzącej. Dopiero teraz spostrzegłam, że trzęsę się jak galaretka. Mężczyzna rozpiął kask i zrzucił go wściekle na ziemię. -Ja pierdole. -mruknął, a burza czarnych włosów opadła na spocone czoło. Na uwydatnionej szczęce miał kilkudniowy zarost i chociaż krzywił się jak idiota był niesamowicie przystojny. Wtedy nerwowo spojrzał mi w oczy, a jego błękitne niczym arktyczny ocean tęczówki wciągnęły moją duszę.
I usłyszałam dziecięcy śmiech.
-Kori. Kori, no chodź! - Dziesięcioletni chłopiec ciągnął mnie za rękę do wielkiego cyrkowego namiotu. Jego wesoły  uśmiech rozświetlał świat dookoła i sprawiał że każdy dzień nabierał tęczowych barw. -Zaczekaj tu. - Patrzyłam na każdy jego ruch, gdy wspinał się po trampolinie. -Panie i panowie. -krzyknął z góry doniosłm głosem. -Dziś wystąpi przed wami Richard John Grayson. Robin! - Zrobił rozbieg i naskoczył na trampolinę. W myślach liczyłam ile obrotów zrobi zanim jego atletyczne ciało dotknie ziemi.
Jeden.
Drugi.
Trzeci.
Przy czwartym znajdował się tuż nad podłogą.
Uda ci się Dick, wierzę w to.
Upadł, ale nie tak jak zamierzał. Ciało bezwładnie przeturlało się kilka metrów. Serce od razu skoczyło mi do gardła. Podciągnęłam przydługą spódnicę i ile sił w nogach podbiegłam do chłopaka. Rzuciłam się na kolana jeszcze w biegu nie zważając na widmo krzyków matki, która nienawidziła pościeranych nóg.
-Dick, wszystko w porządku? - Jęknął, ale kiedy spojrzał mi w oczy na jego twarzy widniał łobuzerski, a zarazem dumny uśmiech.
-Widziałaś? Poczwórne salto! - Pociągnęłam go w swoje objęcia. Ale mnie głupek przestraszył. Syknął, gdy tylko go przytuliłam. -I złamana ręka. - Po tym wyczynie przez dwa tygodnie nosił gips. Był najlepszym na świecie przyjacielem. Zawsze optymistyczny i gotowy obronić mnie od okrucieństwa tego świata. Ile razy uratował mi życie? Nie potrafiłabym nawet zliczyć. Mawiał, że przyciągam kłopoty jak magnes, ale dopóki on jest obok nic złego mi nie grozi.


Spojrzałem na twarz kobiety, która prawie mnie przed chwilą zabiła i zaniemówiłem. Chociaż minęło ponad piętnaście lat tych oczu nie pomyliłbym z żadnymi innymi. Były wyjątkowe, tak jak ich właścicielka. Łzy płynęły po jej policzkach wartkim strumieniem, ale chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Wyglądała jak ta ośmioletnia dziewczynka wsiadająca do pociągu z rodzicami, która przez płacz krzyczała moje imię. W tamtym momencie moje życie zaczęło się sypać. Najpierw odeszła ona, a później moi rodzice zostali zamordowani.
-Kori. - Szepnąłem dotykając delikatnie jej ramienia. Pomiędzy roztrzepanymi, ognisto rudymi włosami dostrzegłem krwawiącą skroń. -Jesteś ranna.
-Przepraszam. -krzyknęła a jej stalowe ramiona zacisnęły się na moich barkach i głowie. Wciśnięty między kobiece piersi ledwo, co nabierałem oddech. Kiedy one tak urosły?! Z tego co pamiętam, to Kori była chudą deską. Ale jedno trzeba jej przyznać, nikt tak nie przytula. Oddałem delikatnie uścisk, przecież mogła mieć obrażenia wewnętrzne zakamuflowane przez szok.
-Spokojnie, nic się nie stało. - Odsunąłem kobietę i odsłoniłem pukiel włosów zasłaniający ranę. Na szczęście nic poważnego, zwykłe otarcie. Później wszystko działo się zadziwiająco szybko. Przyjechała karetka, policja.
-Więc mówi Pan, że to nie Pani Anders wymusiła pierszeństwo? - Zapytał funkcjonariusz podnosząc brew w geście niedowierzania.
-Tak. Prawie trzykrotnie przekroczyłem dozwoloną tu prędkość, wiec gdy Pani Anders po upewnieniu się, że nic nie jedzie ruszała uderzyłem w maskę jej samochodu. - Zapisał coś w notesiku i po raz kolejny podejrzliwie na mnie spojrzał. Doskonale wiedział, że gadam bzdury. Uszkodzenia wyglądałaby zupełnie inaczej.
-Rozumie Pan, że to z pańskiej kieszeni...
-Mam dobre ubezpieczenie. - Wysłałem mu wesoły uśmiech.
-Skoro tak. - Dał za wygraną i zamknął zeszyt. -Dziękuję Panie Grayson. - Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym ruszyłem w stronę karetki. Znów będę musiał pousuwać sobie punkty karne z systemu policji. Czasem na prawdę widziałem plusy bycia policjantem. Oczywiście takie zabiegi są nielegalne, ale cóż komisarz nie może stracić prawa jazdy za wykroczenia drogowe.

sobota, 1 sierpnia 2015

No w sumie to jeszcze żyję!

Witajcie.
Na wstępie chciałam was przeprosić za tak długą nieobecność. Zupełnie zajęłam się prowadzeniem wątku na mlodzi-tytani-star-i-robin.blog.onet.pl
Dostałam kilka ciekawych zleceń i obiecałam je zrealizować, ale poległam. Oczywiście nie jestem egoistyczną zołzą, chociaż może trochę, jednakże napiszę to co obiecałam.
Tym razem przysięgam! Nie będziecie czekać długo!
Do zobaczenia niedługo!
Może nawet następny wtorek!

sobota, 30 maja 2015

5.01 Jak kamienie na dziedzińcu LEVI!

#Levi hot piece of meat
Chciałem być dziś miły. Bóg mi świadkiem, chciałem. Ale widok tych piepszonych nierobów i syf, który po sobie pozostawili doprowadza nie do białej gorączki. Przemierzałem jeden z mniejszych dziedzińców zamku wyobrażając sobie, jak będę mył podłogi ich twarzami.
-Jaeger! Do nogi, ty parszywy…
-Levi! Levi! Levi! –usłyszałem zawodzący głos Hanji zanim zdążyłem zwymyślać tego szczeniaka. Przystanąłem na chwilę i obróciłem głowę w stronę, skąd dobiegał ten jazgot. –Levi! Levi! – Wyraźnie biegła, ale czego ta cholerna okularnica ode mnie chce, już i tak miałem zły humor. Jeśli to znów jakiś pomysł dotyczący tytanów, przysięgam wyrwę jej flaki.
Jak podejrzewałem wybiegła z za rogu. Zupełnie roztrzepane włosy powiewały na wietrze, a średnich rozmiarów piersi wesoło podskakiwały pod rozpiętą koszulą. Brązowe spodnie miała podarte na kolanach, jakby przed chwilą upadła. Ile razu jej powtarzałem, żeby nie zdejmowała sprzętu do trójwymiarowego manewru, zwłaszcza, gdy jesteśmy poza murami. Na mój widok uśmiechnęła się i pomachała brudną ręką, ale nie zwolniła szaleńczego biegu. Nagle z za tego samego rogu wyskoczył tytan, którego ostatnio dla niej złapałem. Czterometrowy odmieniec, teraz z widocznymi śladami trzymania w niewoli.
-Cholera. –warknąłem pod nosem odpalając sprzęt. Minąłem Hanji już w powietrzu, automatycznie szykując się do zabicia tytana. Tyle czasu zajęło mi złapanie go, a teraz padnie jak wszystkie inne.
-Nie zabijaj go! – Jej zdruzgotany, przepełniony adrenaliną głos przeszył powietrze. Coś we mnie drgnęło. Chciałem zmienić tor lotu, jednak był niesamowicie szybki, nawet jak na odmieńca. Chwycił moje ciało w swoją wielką łapę. Bardziej, niż zjedzeniem przez tytana przejmowałem się, czy wywabię później smród z koszuli. Dźgnąłem olbrzyma z przegub, zatapiając miecz aż po samą rękojeść. Gdy mnie wypuścił strzeliłem harpunami prosto w jego oczy. Zawył potwornie po raz wtórny, podczas kiedy ja za pomocą gazu obleciałem go o sto osiemdziesiąt stopni i idealnie wyciąłem kawał karku.  –Niee… -jęknęła przeciągle, po czym zaczęła powtarzać to samo słowo w kółko, jak mantrę. Z ciała buchnęła para zasłaniając dosłownie wszystko. Słyszałem tylko jej zawodzenie, coraz częściej przecinane szlochem. Ruszyłem w tamtą stronę obchodząc zwłoki, im bliżej byłem, tym coś ciaśniej ściskało mi wnętrzności. W końcu zobaczyłem Hanji, całą zalaną łzami, wręcz trzęsącą się z rozpaczy. Stanąłem tuż przed nią, a gdy mnie zobaczyła skuliła ciało, jakby przygotowana na cios. Prawda, powinienem się wściec, zacząć ją okładać, ale coś dziwnego siedziało wewnątrz mnie. Kopnąłem puste pudło stojące tuż obok, wywołując u niej jeszcze większy strach. Stanąłem na nim i korzystając z okazji, że zakrywała nad chmura dymu przyciągnąłem ją do siebie. Przez chwilę była oniemiała, sztywna, jednakże już chwilę później swobodnie wsunęła swoje (brudne) dłonie pod moją kurtkę zostawiając je na (białej) koszuli, tuż przy lędźwiach. Wtuliła policzek w wyrobioną pierś i znów załkała. Mocniej zacisnąłem na niej ramiona, teraz wydawała się taka drobna. Odetchnęła głęboko. W niewyjaśniony sposób poczułem, jak odchodzą od niej wszystkie troski. Nagle stanęła na pudle, jednocześnie wjeżdżając ustami w moje. Zupełnie mnie zamurowało. Natychmiast zabrałem z niej ręce i zeskoczyłem z pudła.
-Chyba na za dużo sobie pozwalasz okularnico. –prychnąłem, po czym bez patrzenia na nią odszedłem. Wokół zaalarmowana wrzaskami tytana, zebrała się już spora grupka osób, a wśród nich Petra. Miałem trzydzieści cztery lata i byłem najlepszym żołnierzem ludzkości, ale jej uległem. Ta wojowniczka posiadała uśmiech podobny do Isabeli, mojej najlepszej przyjaciółki, nawet można by powiedzieć młodszej siostry. Dlatego pozwoliłem jej się zbliżyć, poznać mnie lepiej, chociaż właściwie to ja poznawałem ją. A dzisiejszego dnia, ta cholerna okularnica wszystko spiepszyła. Zszedłem z oczu gapiom udając się do swojego biura. Byłem wściekły, a żołnierze podświadomie to czując opuszczali głowy i schodzili mi z drogi. Przed samym wejściem złapałem jakiegoś kadeta, który zaczął dosłownie lać w portki, gdy wydawałem mu rozkaz. Miał za zadanie sprowadzić wszystkich męskich członków mojego oddziału. Zarzuciłem kurtkę na fotel, odpiąłem sprzęt, po czym usiadłem w fotelu. Zaledwie kilka minut później do środka wszedł Jaeger i kilku mężczyzn zapewne wiedzących, co ich czeka.
-Melduje obecność wszystkich i gotowość do wykonywania zadań. – Jako pierwszy odezwał się Erd współpracujący ze mną najdłużej. Zapaliłem papierosa zatrzymując wzrok na każdym z osobna. Nieopięte guziki, zbyt luźno ściśnięte paski do manewru, plamy na mundurze. Co ta banda obdartusów w ogóle robi w moim biurze?
-Widziałem chlew, który dzisiaj był na bocznym dziedzińcu. – Przybrałem kamienną twarz wciąż nie dając możliwości spoczęcia. –Przecież wiecie, jak to mnie wkurwia. Za karę macie wysprzątać wszystkie kible w zamku. – Poruszyli się niespokojnie. Wiedziałem, że to im nie pasuje, nawet bardzo. Jednakże okazywanie niezadowolenia przed przełożonym, to oznaka braku szacunku. –Zrobicie to własnymi szczoteczkami do zębów. Jak skończycie, już za jednym zamachem umyjecie korytarze. Nie będę zbyt surowy i nie każę wam robić tego szczoteczkami. Odmeldować się. – Wypuściłem kłąb białego dymu satysfakcjonując się ich skwaszonymi minami. Gdy zamknęli drzwi za sobą każdy odetchnął z ulgą.
-Co go do cholery ugryzło? –ryknął jeden z nich. Od razu reszta zareagowała standardowym uciszaniem i zdaniami typu: Może cię usłyszeć. –Niedługo każe nam myć kamienie na dziedzińcu, bo są ubłocone. – Dopiero teraz rozpoznałem ten głos.
-Auroro! – Oczami wyobraźni widziałem jak zamarł. Serce stanęło mu w piersi na moment. Spojrzał przerażony w stronę drzwi modląc się do Boga, żeby to był tylko sen. –Zapraszam na chwilę. – Kiedy wejrzał do środka jego twarz była blada jak ściana, do tego oblana potem.
-K… Kapralu. –wyjąkał nieśmiało wchodząc do środka.
-Mówiłeś coś o kamieniach? – Przełknął głośno ślinę, a jego ciało przeszył dreszcz. –Jutro przed śniadaniem, osobiście sprawdzę poziom ich czystości, moimi ulubionymi, białymi rękawiczkami. – Zamknął oczy, jak kilkuletnie dziecko słuchające reprymendy zdenerwowanego ojca. –Bardzo bym nie chciał ich pobrudzić.


Ho Ho Ho niedługo kolejna część !

poniedziałek, 4 maja 2015

6.01 Emocjonalny niedorozwój

Opowiadanie na zamówienie: Skandynawska Girl
To dopiero pierwsza część, przewiduję jeszcze z 2... lub 3.
Zapraszam!



-Cześć maleńka. – Usłyszałam tuż nad uchem. Mówił mi to codziennie rano, tym swoim „uwodzicielskim” głosem. Zawsze próbowałam być dla wszystkich miła i z reguły mi wychodziło, ale ten zielony, chudy siedemnastolatek działał mi wyjątkowo na nerwy.
-Bestia! –krzyknęłam odsuwając się kilka kroków. –Jestem od ciebie starsza i tylko o głowę niższa, wciąż nie mogę pojąć, dlaczego nazywasz mnie „maleńka”. – Skrzyżowałam ręce pod piersiami lustrując wzrokiem chłopaka.
-Jesteś taka śliczna, gdy się irytujesz. – Przewróciłam oczami, po czym zaczęłam iść w stronę swojego pokoju. Wizja siedzenia z Bestią, sam na sam, w salonie przez dłużej niż kilka sekund wyglądała dość niebezpiecznie. Na nieszczęście ruszył za mną równie żwawym krokiem. –Co robisz jutro wieczorem kwiatuszku? – Z całych sił powstrzymywałam kąśliwą uwagę.
-A dlaczego pytasz? –wycedziłam. Błagam, niech ktoś wyjdzie na ten cholerny korytarz i mnie ocali.
-Bo jutro piątek. Aż żal, żeby taka piękna dziewczyna siedziała zamknięta w wieży, jak jakaś nieszczęśliwa księżniczka. O tak, skarbie! Bestia cię ocali! – Złapałam go za ramiona i potrząsnęłam niezbyt subtelnie.
-Jeśli powiem tak, ale jeśli – zupełnie nieoczekiwanie –okaże się, że między nami nie iskrzy, to dasz mi spokój? – Jego usta przybrały kształt banana, a oczy zabłysnęły.
-Oczywiście. Będę po ciebie o 18. – Cmoknął mnie w policzek, po czym zwyczajnie pobiegł w swoją stronę. Nie rozumiałam jego radości. Przecież to tylko jedno wyjście. Zupełnie nic nieznaczące wyjście.
Przez cały dzień Gar chodził, jak po wypiciu dziesięciu litrów napoju energetycznego. Jednak o naszych planach nie pisnął nawet pół słówka. Następnego wieczora zaczęłam przygotowania. Ten chłopak był moim wieloletnim przyjacielem, dlatego chciałam postarać się chociażby troszeczkę. Wzięłam prysznic, wyprostowałam włosy, po czym spięłam je w luźnego kucyka. Nawet teraz sięgały, aż samego pasa. Podkreśliłam oczy eyelinerem, a usta czerwoną szminką. Biorąc pod uwagę, iż za oknem z nieba sypał się żar, założyłam krótkie spodenki w wysokim stanem odsłaniające część pośladków. Góra przysporzyła trochę więcej kłopotów. Ostatecznie postawiłam na neonowy stanik i bardzo luźną, zakrywającą tak naprawdę tylko kawałek brzucha i plecy, szarą bluzkę. Nigdy nie wstydziłam się swojego ciała, bo niby, dlaczego? Z pod łóżka wyciągnęłam podobne kolorem do stanika szpilki.
Parę minut później usłyszałam pukanie do drzwi. Ostatni raz spojrzałam w lustro. Całkiem nieźle. Otworzyłam, a serce dosłownie podeszło mi do gardła, gdy zobaczyłam Nightwing’a. Otworzył szeroko oczy i gwizdnął pod nosem.
-Wybierasz się gdzieś? – Czułam jak moje policzki stają się czerwone, odruchowo stanęłam do niego plecami. Że też musiał przyjść akurat teraz. Wszedł do środka zamykając za sobą drzwi. –Miałem prosić cię o wyjaśnienie mi jednego z twoich raportów, ale nie będę przeszkadzał w planach. – Wzięłam głęboki oddech i jako tako opanowałam wszystkie emocje. Wysoki mężczyzna w stroju Nightwinga oparł swoje seksowne ciało o blat biurka. –Więc co to za szczęściarz? Jakiś superbohater, a może zwykły człowiek? Długo się znacie? Mogę mu powierzyć pieczę nad twoim bezpieczeństwem? – Założył ręce na tors, a ja dosłownie płonęłam w środku. Do tego jeszcze ten prowokujący uśmieszek. Zgiń! Zgiń przeklęty!
Nagle znów rozległo się pukanie do drzwi.
-Kori przepraszam za spóźnienie. –krzyknął Gar z korytarza. Ukryłam twarz w dłoniach widząc, jak lider podrywa się do otworzenia. –Ale moja koszula gdzieś się… - Urwał nagle. Wzięłam głęboki wdech i znów spojrzałam w ich stronę. Zielony zamiast ugiąć karku przed starszym, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Klepnął przyjacielsko czerwonego ze złości Nightwing’a wchodząc zadowolony do środka. –Stary dzięki za przypilnowanie mi dziewczyny, ale teraz sam się nią zajmę. – Dosłownie pożerał mnie wzrokiem. W sumie to nie wyglądał tak źle, jak zwykle. Niechlujnie włożona w jeansy biała koszula, świetnie pasowała do sportowych butów. –Mówiłem ci już, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem? – Wciąż zakłopotana potrząsnęłam głową. Splótł nasze palce i pociągnął mnie do wyjścia.
-Zaraz. – Lider zagrodził nam drogę. Byłam zupełnie skołowana. Stało przede mną dwóch mężczyzn. Bestia, przyjaciel, irytujący jak młodszy brat, wciąż obsypujący mnie komplementami i Nightwing, obiekt westchnień, który jeszcze nigdy nie wykazał zainteresowania czymś więcej, niż kontaktami zawodowymi. Prawda, często robiąc “groźną minę” chronił mój tyłek przed nachalnością zielonego, ale na tym się kończyło.   
-Daj spokój stary, myślałeś, że będzie czekać na ciebie do końca życia? – Widziałam jak twarze obu przybierają bardziej surowy wyraz. –Dziewczyna ma osiemnaście lat i chce sobie poszaleć z seksownym superbohaterem.
-To była umowa. –wypaliłam bez zastanowienia, czując ogromną potrzebę sprostowania tych pierdół. –Mieliśmy wyjść razem, jeśli nie wypali Bestia daje mi spokój i szuka innej kobiety, dla której straci głowę. – Spuściłam wzrok chcąc ominąć widok ich twarzy. Ta sytuacja była niekomfortowa do potęgi.  
-Ona cię nie chce mały, zrozum to. Takie jest życie. Przestań łazić za nią jak pies.  – Gar zacisnął pięść i znienacka huknął ciemnowłosego w szczękę, na co ten nawet się nie zachwiał. Jednakże ciemna krew popłynęła mu z kącika ust.
-Ja przynajmniej mam odwagę wyznać jej, co czuję. – Wtedy obaj rzucili się na siebie, a ja stałam tylko oniemiała nie wierząc w to, co widzę.
-Jesteś idiotą. –ryknął lider siedząc zielonemu na biodrach i okładając go po twarzy. –Próbuję ją chronić, a nie jak ty, narażać na jeszcze większe niebezpieczeństwo. – Wtedy Gar zniknął, by po chwili móc pojawić się obok, jako ogromny goryl. Jednym machnięciem ręki posłał przeciwnika na szafę, która swoją drogą rozsypała się w drobny mak.
-Myślisz, że izolując ja od wszystkich mężczyzn osiągniesz cokolwiek? Powiedz jej w końcu, co czujesz, albo ja to zrobię. – Teraz stan mojego oszołomienia sięgnął zenitu.
-O czym wy do cholery mówicie? Nikt mnie od niczego nie izoluje!
-Powiedz jej Nightwing! – Obaj znów stanęli naprzeciwko siebie. Wokół dało się wyczuć silne napięcie.
-Spiepszaj stąd zanim postanowię bić się z tobą na poważnie. – Gar drgnął i przeniósł zdenerwowany wzrok na mnie.
-Po prostu żal mi na was patrzeć. Jesteście dorośli, a nie potraficie nawet szczerze porozmawiać o waszych uczuciach.  – Tracąc jakiekolwiek zainteresowanie nami wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Zostaliśmy sami i każde milczało czekając na ruch drugiego.



-I jak Bestia udało ci się? – Zdążyłem przejść jeden korytarz od jej pokoju i już złapał mnie Cyborg, obok którego stała Raven. We trójkę uknuliśmy plan, jak sprawić, żeby ten cholerny emocjonalny niedorozwój wyznał swoją miłość do Kori. Bo co, jak co, tylko ona nie zauważała tych jego łapczywych spojrzeń, tęsknych westchnień i troski, którą ją obdarzał.
-Jeśli nie zrobi tego teraz, to już nigdy.

piątek, 24 kwietnia 2015

1.03 After the storm comes a Rainbow



-Kori. –szepnąłem jak zahipnotyzowany wstając. Dziewczyna w mgnieniu oka odwróciła się przodem do mnie. Jej szafirowe oczy z początku były szeroko otwarte, aby później móc zapłonąć radością.
-Dick. – Opuszkami palców dotknęła mojej piersi, jakby sprawdzając, czy to naprawdę ja. –Jesteś ranny. – Ten słodki głos sprawiał, że dostawałem gęsiej skórki. Pomimo kurzu na twarzy wyglądała równie uroczo, co w dniu, kiedy ją poznałem. Dokładnie pamiętam ten piątkowy wieczór. Razem z Victorem oraz Garem, zabawnym, siedemnastoletnim przyjacielem Vic’a staliśmy przed kinem czekając na Rachel, którą poderwałem kilka dni wcześniej i dwie jej koleżanki. Kiedy zobaczyłem Kori kroczącą w białej, luźnej sukience, z rozwianymi rudymi włosami odebrało mi zupełnie mowę. Była zaledwie rok młodsza ode mnie, ćwiczyła gimnastykę, pracowała jako wolontariuszka w domu starców. Byłem oczarowany niebiańskim uśmiechem nie schodzącym jej z twarzy. Zachowywałem się przy niej jak nieśmiała niedorajda.
-Myślałem, że nie żyjesz. – Jej zawsze zadbane paznokcie przesunęły się po moich żebrach. Położyłem ręce na smukłej talii dziewczyny, którą przykrywała jedynie przykurzona, czarna podkoszulka. Poczułem spokój. Cudowny, błogi spokój. Była bezpieczna, w moich ramionach nic jej nie groziło.
-Widzę, że się znacie. – Oli odchrząknął znacząco, a ona jak na rozkaz się odsunęła. –Dochodzi pierwsza w nocy, musisz być zmęczona po całodniowej misji. Idź się umyj i połóż. Rano wyruszamy na bastion. – Kiwnęła głową, po czym obdarzyła mnie przeciągłym spojrzeniem wychodząc.
-Widzimy się później. –szepnęła. Omówiłem z porucznikiem plany na następne kilka dni. „Bastion” okazał się być nazwą dla stadionu, gdzie ci sukinsyni trzymali ludność cywilną znalezioną w gruzach miasta. Co jakiś czas przybywały samochody przywożące nowych żołnierzy, a zabierające z powrotem tych biednych ludzi.
Znów zszedłem do wieczernika, nie mając pojęcia, gdzie powinienem szukać Kori. Stanąłem przy oknie tuż obok dwóch wartowników Olivera. W kieszeni kurtki znalazłem paczkę papierosów.
-Macie może ogień? – Spojrzeli na mnie zdziwieni przerywając rozmowę. Wyższy z nich wyciągnął zapalniczkę i rzucił w moją stronę. Był ogromnym chłopem z ciemną grzywką zaczesaną do tyłu. Poczęstowałem ich, a gdy we trzech paliliśmy atmosfera rozluźniła się nieco.
-Jesteś tym postrzelonym dowódcą północnych? –zagadnął niższy. Kiwnąłem głową. –Niezłą masz tą sanitariuszkę. – Zmarszczyłem brwi niezadowolony sposobem, w jaki o niej mówił.
-Raven to nie moja dziewczyna, tylko przyjaciółka. – Obaj buchnęli śmiechem.
-Też chciałbym mieć takie przyjaciółeczki, które ze mną sypiają. – Zacisnąłem pięści chcąc powiedzieć mu coś do słuchu, jednak nie zdążyłem.
-Na takie jesteś za głupi Clark. –rozniósł się kobiecy głos za moimi plecami. Zobaczyłem Kori ubraną w króciutkie spodenki i rozpiętą koszulę w moro odsłaniającą sportowy stanik oraz jej smukły brzuch. Miała pas z pistoletem umieszczony na biodrach, a włosy zaplecione w długi warkocz. Dwóch mężczyzn wyprostowało się jakby na widok generała. Złapała moją rękę i pociągnęła w górę, po schodach. Weszliśmy do jakiegoś pokoju oświetlonego jedynie pojedynczą świeczką. Na biurku leżał karabin snajperski, z którego ratowała ludziom życia.
-Jakim cudem? –jęknąłem. Dziewczyna stojąca przede mną, siejąca postrach wśród żołnierzy, odbierająca życia bez mrugnięcia okiem, w niczym nie przypominała mojej najukochańszej arcydelikatnej Kori.
-Zabili moich rodziców. –szepnęła stając pod zakratowanym oknem. –Garfield umarł mi na rękach, po ich ataku na wschodni posterunek. Nie jestem już tą osobą, którą byłam kiedyś. – Drżącymi dłońmi odpaliła papierosa trzymanego w ustach. Zdziwiło mnie to, przecież zawsze była przeciwna paleniu.
-Nikt z nas nie jest taki sam. – Światło księżyca oblewało ją niczym anioła. Patrzyła gdzieś w dal, na stojące w ogniu miasto.
-Więc ty i Rachel w końcu…
-Nie. –przerwałem jej odruchowo. –Jesteśmy przyjaciółmi, ale teraz potrzebowała mnie bardziej, niż kiedyś. Znasz ją przecież. Jest delikatna. – Zobaczyłem cień uśmiechu na ustach Kori. Zapanowała ciężka cisza. To był ten moment. Teraz nadeszła chwila, żebym wyznał jej prawdę, jednak gardło odmówiło mi posłuszeństwa. Nagle z dołu dało się słyszeć donośny wybuch. Dziewczyna przeklęła pod nosem łapiąc karabin. Wybiegliśmy na korytarz, a gdy dotarliśmy do szczytu schodów zobaczyliśmy wieczernik, wyścielany gruzem i ciałami naszych przyjaciół. Przez otwór, w którym kiedyś były drzwi wbiegł oddział świetnie uzbrojonych najeźdźców. To był koniec. Ostatnia linia obrony upadła.–Musimy uciekać, natychmiast. Im już nie pomożemy. –skwitowałem widząc jej sprzeciw. Ostatecznie kiwnęła głową i poprowadziła nas tylnym wyjściem. Niestety, wszędzie wokół było pełno wrogich żołnierzy. Cudem dostaliśmy się do, na wpół zniszczonego bloku naprzeciwko ulicy. Zaledwie kilka minut później na klasztor spadło kilka bomb zmiatając go i wszystkich będących wewnątrz z powierzchni ziemi. Siedzieliśmy skuleni oddychając głęboko. Szepnęła mi na ucho: Boję się. Nawet nie pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałem, ale objąłem ją ramieniem, a później nawet pocałowałem. Odwzajemniała czułość, którą jej dawałem. Tamtej nocy pozwoliła mi spełnić wszystkie fantazje, błądzące po mojej głowie od momentu naszego poznania. Gdy zaczęło świtać zasnęła, przykryta jedynie moją kurtką. Dopiero teraz mogłem uzupełnić dziennik.
03.10.2044
Dziś Gotham upadło.

To były ostatnie słowa, które nakreślił Richard Dick Grayson ps. Robin. Jako powierniczka tego notesu czułam się odpowiedzialna, żeby dokończyć jego historię.
Tamtego dnia mogłabym się wcale nie obudzić, jednak los postanowił inaczej. Rozejrzałam się po zniszczonym pokoju skąpanym w świetle słońca, a gdy nie zobaczyłam Dick’a serce podeszło mi do gardła. Kiedy kończyłam sznurować buty usłyszałam ciężkie, męskie kroki tuż za drzwiami. Zamarłam przerażona, gdy stanął przede mną mężczyzna w mundurze wroga. Dopiero po chwili zauważyłam jego wesołe, niebieskie oczy.
-Aleś mnie przestraszył dupku! –ofuknęłam go. Postanowiliśmy poczekać, aż nadejdzie wieczór, a później skryci w cieniach przedostać się na drugi brzeg rzeki i uciec, najdalej jak to tylko było możliwe. Nasi wrogowie nie zamierzali osiedlać Gotham, ich celem było doszczętne zniszczenie go, aby pokazać światu własną potęgę.
Upragniony kres dnia nadszedł, a wtedy wyszliśmy z naszego ukrycia. Panował mniej ożywiony ruch na ulicach, ale wciąż byliśmy niesamowicie narażeni. Gruzy w wielu miejscach pokrywała krew, a ciała poległych partyzantów po prostu leżały na ulicach. Ogarniał nas ciężki mrok, przepełniony skrywającymi się tam, cierpiącymi duszami. Chciałam być silna, wtedy jeszcze miałam nadzieję.
Dotarliśmy już prawie na miejsce, gdy obok nas świsnęło kilka kul. Jedna z nich trafiła mnie w ramię. Ukryliśmy się za zawaloną ścianą, a grobową ciszę ogarniającą umarłe miasto przeszył głos żołnierza wzywający pomocy. Dzięki snajperce przebiłam mu pierś, ale jego wsparcie nadeszło. Wtedy, z za naszych pleców wyłonił się mężczyzna, ocalały partyzant. Biegliśmy za nim ile tylko sił w nogach. Dołączyło do nas jeszcze kilka osób, ale później nasze szczęście dobiegło końca. Otoczyli nas. Każdy, który chociaż wychylił nos poza gruzowisko padał martwy, aż zostaliśmy tylko my. Pokryci kurzem, zaschniętą krwią, bez amunicji, bez szans na przeżycie. Wtedy Dick spojrzał mi głęboko w oczy, a ja szukałam w nim chociażby krzty nadziei.
-Kori. –szepnął. -Kocham cię. Zawsze kochałem. – Objął moją twarz dłońmi, chciał, abym go uważnie słuchała, ale już wtedy wiedziałam, co zamierza zrobić. Próbowałam go zatrzymać, powiedzieć cokolwiek. –Ukryj się, spróbuj jeszcze raz przed świtem.
-Nie. -wyjąkałam, a łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni notes i włożył mi do rąk.
-Przeżyj. Dla mnie. – Połączył nas pocałunek. Namiętny. Stęskniony. Ostatni. –Kocham cię. –powtórzył wstając nad linię barykady, w którą wciąż uderzały pociski. Drążącymi dłońmi próbowałam, chociaż złapać nogawkę jego woskowych spodni, wybełkotać cokolwiek. Jednak przeszedł dumnie na drugą stronę, z rękami uniesionymi w górze i donośnym okrzykiem: Jestem ostatni! Padł jeden strzał, po którym ciężkie ciało bezwładnie osunęło się na ziemię.

 -Babciu, babciu to był dziadziuś, prawda? – Spojrzałam na sześcioletnią dziewczynkę siedzącą obok mnie na kanapie. Miała krótko ścięte, ciemne włosy oraz zielone oczy podobne do moich. Zawsze promieniała, napełniała wszystkich radością i wywoływała uśmiech nawet w najgorszych chwilach.
-Lili! Nie przerywaj, chciałem posłuchać do końca! –ofuknął ją brat. Brian miał dwanaście lat i był moim najstarszym wnukiem. Grube kosmyki, koloru smoły, opadały mu na czoło, jednak nie przysłaniały oczu, takich samych jak siostry.
-To już koniec, kochanie. – Popatrzył na mnie zdziwiony.
-Wcale nie! – Rozczochrałam mu włosy uśmiechając się, ale bolesne wspomnienie tamtych dni powróciło. Po jego śmierci nastąpił najgorszy czas w moim życiu. Musiałam robić wszystko, aby ocalić swoje życie i życie mojej córki, którą już wtedy nosiłam pod sercem.
-Mamo. –usłyszałam znajomy głos. W przejściu pomiędzy salonem i kuchnią stanęła Mari, najpiękniejsza kobieta chodząca dziś po świecie. Ciemne włosy spływały wzdłuż jej ramion i sięgały, aż po same biodra, a inteligentne oczy obserwowały naszą trójkę. –Znów czytasz im dziennik taty? – Kiwnęłam lekko głową. –Dzieciaki zaraz będzie obiad. Jazda umyć ręce.
-Babciu proszę przeczytaj do końca! – Drobny chłopiec złapał mnie za rękę. Widziałam w jego oczach upór, który zawsze okazywał, gdy na czymś mu zależało. Westchnęłam poprawiając okulary i wracając wzrokiem na pożółkłe stronnice.
-Ja ocalałam, dzięki niemu. Wtedy czekałam na miłość zbyt długo…
-Dlatego dziś kocham tak mocno. –dokończyła Mari obdarzając mnie uśmiechem. Uśmiechem Dicka Graysona. 


Ostatnia część opowiadania o powstaniu. 
-Piszcie jak się podobało! - #Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!#
-Przestań żebrać kartoflu!
-No chciałam tylko, żeby...
-Milcz! Jesteś cholerną naciągaczką!
-Co?? Ja przecież...
-Ta, ta. Lepiej się żegnaj, bo tego twojego beztalencia nikt nie chce czytać
- ;_;

#Jetem dla siebie taka surowa#

P.s Zamówienie dla Bestialski ja .... No cóż próbuję! Na prawdę! 
Poza tym zamówienie od Skandynawska Girl będzie niedługo gotowe!